To była jedna z najgłośniejszych premier tego roku. Raczej z tych głośniejszych przed premierą niż po niej. Film „Niebezpieczni dżentelmeni” długo nie pomieszkał w kinach, teraz można go zobaczyć na platformie Netflix.
Pomysł wydawał się rewelacyjny. Zakopane, rok 1914, tuż przed Wielką Wojną. Na scenie w wirze kryminalnej intrygi spotykają się Lenin i Piłsudski, Joseph Conrad i Witkacy, Boy-Żeleński i Bronisław Malinowski. Na drugim planie m.in. Stryjeńska, Szymanowski, Jasnorzewska-Pawlikowska, Rubinstein. Co ciekawe, taka historyczna kumulacja faktycznie miała miejsce. I choć wiemy, że Lenin z Piłsudskim nie strzelali do siebie w zakopiańskim teatrze… to co szkodzi puścić wodze wyobraźni? Oczekiwania wobec filmu podgrzewała świetna obsada: Tomasz Kot (Żeleński), Marcin Dorociński (Witkacy), Andrzej Seweryn (Conrad) i Wojciech Mecwaldowski (Malinowski). Zwiastuny dawały nadzieje na fantastyczne zdjęcia i wartką akcję. Co zatem poszło nie tak?
Zapewne chodzi o to, że twórcy nie do końca zdecydowali się, czy chcą nam pokazać „Kac Vegas” w zakopiańskim entourage’u, Conrada w roli Indiany Jonesa, czy jednak opowieść o tym, jak Młoda Polska w wigilię niepodległości poszukuje swojego ideowego kształtu – i znajduje go w osobie wyzwolonego z kołtuństwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Wyszła więc hybryda. Trochę Tarantino, trochę Mrożka, wizualnie na bogato, ideowo ciut za ubogo. Postaci mówią cytatami ze swoich utworów, ale w strojach i wystrojach oglądamy ahistoryczną cepeliadę. W sumie, typowa jak na te czasy postmodernistyczna (nomen omen) zabawa w kino.
Film spełnił za to swoją rolę edukacyjną. Gdy wchodził na ekrany, media pełne były artykułów przypominających losy głównych bohaterów. Na przykład Bronisława Malinowskiego, światowej sławy antropologa, który w tamtych latach był faktycznie najbliższym druhem Witkacego, ale właśnie rok 1914 i ich wspólna wyprawa do Australii okazały się definitywnym końcem przyjaźni. Witkiewicz skończył tragicznie (17 września 1939 r.), Malinowski nigdy już do Polski nie powrócił, podobnie jak Korzeniowski. Doktor Tadeusz Żeleński stał się Boyem, pisarzem i tłumaczem, na czym zyskały i medycyna, i literatura. Natomiast co do jego zaangażowania społecznego miało ono obsesyjnie antyklerykalny charakter, zaś kariera w zajętym przez Sowietów Lwowie i publikacje w „Czerwonym Sztandarze” na pewno chluby mu nie przynoszą. I choćby dlatego kluczowa scena filmu, w której po równo ciska on pioruny na purpuratów i komunistów, wygląda słabo. Podobnie jak sam pomysł, by właśnie Żeleńskiego uczynić tym bohaterem na serio, w odróżnieniu od pozostałych, komicznie niebezpiecznych dżentelmenów.
Piotr legutko