„Synod” to konkretne doświadczenie prawdziwości apostolskiej i ortodoksyjnej wiary, że Pan jest z nami aż do skończenia świata, że Jego modlitwa o jedność uczniów była skuteczna.
08.10.2023 08:00 GOSC.PL
Kilka dni temu rozmawiałem z parafianką o radościach i smutkach Kościoła w tych ciekawych czasach. Lubię z nią rozmawiać, bo jest osobą głęboko i mądrze wierzącą, gorliwą, a przy tym łagodną, oddaną Bogu i naprawdę dobrą dla ludzi. Cieszy ją moja obecność w parafii, ale nie jest zazdrosna o miesiące, które spędzam w Afryce Północnej lub na Bliskim Wschodzie. Dzięki temu spotkanie i rozmowa z nią są głęboko katolickie: dotykamy spraw bliskich i dalekich.
Ponieważ ciekawa była tego, co noszę w sobie po miesiącu pobytu w Tunisie, podzieliłem się swoim doświadczeniem odległego od Łodzi świata, i jakoś spontanicznie temat rozmowy zszedł na radość z faktu, że nasz arcybiskup został kardynałem: – Będziemy musieli na jego obecność w Łodzi trochę poczekać, bo został w Rzymie na Synod o synodalności. Może zaprosiłbym ludzi na jakąś katechezę o synodzie?! – powiedziałem o pomyśle, który przyszedł mi do głowy w trakcie rozmowy. – Świetnie, tylko niech ksiądz nigdy nie używa słowa „synod”. Jak tylko ludzie je słyszą, mają dość, nie chcą słuchać – odpowiedziała.
Pewnie potrzebne byłyby jakieś szersze badania, żeby sprawdzić, jakie emocje budzi w naszych wspólnotach słowo „synod”, ale już nie raz piękne słowa i początkowo nośne hasła zamieniały się w słowa męczące lub brzmiące sarkastycznie. Jakiś przykład? Chociażby „ubogacenie kulturowe”, które miało opisywać bogactwo różnorodnego społeczeństwa, dziś jest zwięzłym komentarzem do informacji o kolejnych zamieszkach na przedmieściach Paryża czy Brukseli. Czy także słowo „synod” utraciło swój sens?
Osobiście bardzo lubię to słowo. Może dlatego, że widziałem w dawnych tekstach chrześcijańskich dumę naszych Ojców, gdy dzięki wsparciu cesarza udało się zorganizować w 325 roku „synod całej zamieszkałej ziemi”, jak można by na język polski przetłumaczyć słowo „ekumeniczny”. Śledziłem z zapartym tchem następne synody organizowane w Antiochii, Aleksandrii czy Konstantynopolu, których obrady i decyzje relacjonowali wszyscy historycy Kościoła. Kiedy jedno ze spotkań biskupów zostało przeprowadzone pod brutalnym przymusem władz państwowych – łamano palce tym, którzy nie zgodzili się złożyć podpisów „in blanco” pod orzeczeniem, które ktoś miał napisać dopiero wtedy, gdy rozjadą się do domów – zgadzałem się z ówczesnymi historykami Kościoła, że należy w takiej sytuacji mówić o „zbójectwie”, a nie o „synodzie” w Efezie, byle by słowo „synod” ocalić… Może dlatego po prostu mi szkoda to słowo utracić i zgodzić się na to, żeby stało się sarkastycznym określeniem ulegania przez Kościół duchowi tego świata. „Synod” to przecież nie żadne dogadywanie się, szukanie kompromisu czy dopasowywanie się Kościoła do świata. „Synod” to konkretne doświadczenie prawdziwości apostolskiej i ortodoksyjnej wiary, że Pan jest z nami aż do skończenia świata, że Jego modlitwa o jedność uczniów była skuteczna, że jeśli zbieramy się w Jego imię, nie jesteśmy skazani na ścieranie się naszych pomysłów, ale że On jest między nami.
Zobacz też: Dlaczego papież stawia na synodalność [podcast]
Nawet jeśli osobiście kocham słowo „synod”, a „synodalność” budzi we mnie radość z przynależności do Chrystusa i Kościoła, to chętnie będę się posługiwał innym słowem, które zaproponują moi bracia i siostry w wierze, którzy mają go dość. Jak wy nazywacie to, że z burzą na jeziorze mierzymy się razem? Jak nazwać inaczej spotkanie całej rodziny, szczerą rozmowę i szukanie wspólnego rozwiązania? Jak krótko ująć błogosławieństwo braterstwa i jedności, za które Jezus nabył dla nas za cenę swojego życia? Proszę o propozycje innego słowa, bo trudno mi uwierzyć, by ludzie noszący miano chrześcijan i podkreślający swoją katolickość marzyli o odcięciu się od innych i pójściu własną drogą.
Ks. Przemysław Szewczyk