Katolicy, policzmy głosy

Ze statystyk wynika jasno, że Polska jest krajem misyjnym, który wymaga ewangelizacji.

W trakcie marszu opozycji w Warszawie lider Lewicy, Włodzimierz Czarzasty, pierwszą połowę swojego sześciominutowego przemówienia oparł na antyklerykalnej emocji. Ku uciesze sporej części z setek tysięcy demonstrantów. Choć telewizja publiczna nie informowała o tym wydarzeniu, a media opozycyjne w postaci TVN24 w swoim przekazie z marszu w zasadzie ocenzurowały wystąpienie Czarzastego, trudno wykluczać, że taka emocja pojawi się na ostatniej kampanijnej prostej. Tym bardziej, że daje ona Lewicy nadzieję na poprawę notowań sondażowych.

Skąd ta nadzieja? Wystarczy spojrzeć na upublicznione niedawno kolejne wyniki Narodowego Spisu Powszechnego. Liczba osób deklarujących się jako katolicy spadła o 6,6 mln. To oznacza, że nieco ponad 70 proc. społeczeństwa uważa się za katolików. W poprzednim spisie z 2011 było to ponad 87 proc. Mało? Według badań waszyngtońskiego instytutu badawczego Pew różnica w praktykach religijnych między osobami powyżej i poniżej 40. roku życia w Polsce należy do największych w świecie. Manipulacja? Zobaczmy na wyniki badań Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego. Liczba tzw. dominicantes (uczestnicy niedzielnej Mszy Świętej) w 2021 roku wyniosła zaledwie 28,3 proc. ochrzczonych, a communicantes (przystępujący do Komunii Świętej) – 12,9 proc. Trzydzieści lat temu na niedzielną Mszę chodziła połowa. Zresztą gołym okiem widać, że kościelne ławki pustoszeją.

Sama sekularyzacja nie oznacza jeszcze wrogości wobec Kościoła. Trudno się jednak dziwić, że dla coraz większej części społeczeństwa, popierającej dopuszczalność aborcji i zawieranie związków jednopłciowych, Kościół jawi się jako główny hamulcowy i wróg. Ostatnia historia orgii w Dąbrowie Górniczej jedynie taką emocję wzmacnia. Doświadczenia Irlandii pokazują zresztą, że brak adekwatnej reakcji na skandale seksualne w Kościele (a niestety jak na razie niespecjalnie sobie z nimi radzimy) może napędzać nie tylko sekularyzację, ale i wrogość. Do momentu, kiedy sekularyzacja się dokona, a prawo w kwestiach światopoglądowych ulegnie liberalizacji. To zajmie najprawdopodobniej jeszcze kilka lat. Później podstawową społeczną emocją wobec katolików pozostanie obojętność.

Spójrzmy na to jednak z nieco innej perspektywy. Wielu hierarchów kościelnych, ale także wielu spośród nas, żyje przekonaniem o dużym znaczeniu Kościoła w życiu społecznym. Przeświadczenie takie towarzyszy także politykom, i to zarówno z prawa, jak i z lewa, o czym świadczą choćby słowa Czarzastego. Tyle, że gdyby przyjąć definicję człowieka wierzącego, którą kilkadziesiąt lat temu proponował ks. Franciszek Blachnicki (mówił o osobowej relacji z Jezusem), takich osób byłoby w Polsce nie więcej niż 10 proc. A to i tak optymistyczny szacunek. Duża bowiem część spośród 30 proc. uczestniczących w praktykach religijnych to wciąż katolicy kulturowi, choć ze względu na sekularyzację proporcja katolików wierzących i kulturowych powoli, ale stopniowo się wyrównuje. Nie da się zresztą wykluczyć, że dziś odsetek świadomych, wierzących katolików jest taki sam, a nawet wyższy niż w przeszłości.

Czy jednak takie szacunki w ogóle mają sens? I tak, i nie. Tak, bo dają nam, katolikom, poczucie kontaktu z rzeczywistością. Wiemy z nich, że Polska jest krajem misyjnym, który wymaga ewangelizacji. Jednocześnie jednak musimy mieć świadomość, że to zadanie będzie szczególnie trudne, bo jeszcze przez jakiś czas Kościół będzie doświadczać wrogości. Będzie ona dotykać zwłaszcza duchownych, co będzie wymuszać nowy podział obowiązków i przeniesienie części z nich na świeckich. Jednocześnie nie ma sensu epatowanie językiem prześladowań. Zarówno bowiem z perspektywy chrześcijan w krajach muzułmańskich, ale i Polaka oklaskującego słowa Czarzastego, takie określenie jest absurdalne. Wreszcie te szacunki pokazują nam, że prawo w kwestiach światopoglądowych prędzej czy później się zmieni i ten proces przynajmniej w perspektywie dekady jest do nie powstrzymania.

Z drugiej strony nie trzeba się do tych szacunków przywiązać. Czy zadeklarowany katolik jest bowiem kimś lepszym od zadeklarowanego nie-katolika? Albo naprawdę wierzący od tylko kulturowego? Wsłuchując się w słowa Ewangelii z ostatniej niedzieli wiemy, że liczą się nie deklaracje, ale czyny. Nie forma, lecz treść. Co z tego, że mamy dziś restrykcyjną ustawę antyaborcyjną czy zakaz związków partnerskich, skoro w Polsce rocznie zabija się nielegalnie dziesiątki tysięcy dzieci, a równie wiele małżeństw się rozpada. Prawo stanowi dla nas w jakimś sensie usprawiedliwienie. Może zmiana, która nas czeka, zachęci nas do bardziej realnych działań. Do wsparcia kobiet, tak aby nie decydowały się na aborcję nawet wtedy, kiedy będzie legalna. Do tworzenia warunków, w których pary nie będą się rozstawać przy pierwszym kryzysie, choć prawo będzie temu sprzyjać.

Co istotne, w tych działaniach możemy znaleźć sojuszników także wśród zadeklarowanych nie-katolików. Tych, na których dziś czasem patrzymy z wyższością, bo nie chodzą do kościoła albo pojawiają się w nim raz w roku na święcenie pokarmów. Może, Drogi Czytelniku, nadszedł czas, żeby zamiast skupiać się wyłącznie na deklaratywnej, prawnej obronie tradycyjnych wartości, wyjść i starać się szukać dobra wespół z tymi, którzy deklaratywnie nie podzielają naszych religijnych przekonań. Także tymi, którzy dziś fetują słowa Włodzimierza Czarzastego. W duchu solidarności, wspólnoty i jedności, nawet mimo dzielących nas różnic.  

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski