Musimy liczyć na siebie, bo inni nam nie pomogą, jeśli nie pomożemy sobie sami.
Minęło 220 lat od narodzin Maurycego Mochnackiego. Przemknął przez naszą literaturę, rozświetlił polską historię niczym meteor. Żył tylko 31 lat. Co takiego zrobił, że warto go wspominać? Odnowił ducha niezgody na zniewolenie, ideę niepodległości i jej czyn; krytycznie przemyślał błędy w owym czynie powtarzane; utorował swym piórem drogę przewrotowi romantycznemu i powstaniu listopadowemu. Pozwolę sobie w dwóch odcinkach mojej tutaj obecności przywołać tego wielkiego ducha.
Mochnacki urodził się w Bojańcu, w pół drogi między Sokalem a Żółkwią, tuż za wschodnią granicą dzisiejszej Polski, ale w sercu wielkiej tradycji Rzeczypospolitej. Wtedy, to jest w roku 1803, kiedy się urodził, nie było żadnej Polski. Trzy rozbiorowe mocarstwa uroczyście przyrzekły sobie nawzajem, że Królestwo Polskie nie zostanie nigdy odbudowane. Jakaś część Polaków z tym werdyktem się nie pogodziła. Dołączyła do legionów, mających nadzieję dojść z ziemi włoskiej do Polski. Nadzieje na Napoleona, na wielkie mocarstwo francuskie, które pomoże dźwignąć Rzeczpospolitą, runęły jednak szybko. Już w roku 1809, kiedy ojciec Mochnackiego, jako sekretarz delegacji polskiej, stanął przed Napoleonem w Wiedniu, prosząc go o przywrócenie Polski po odniesionym właśnie zwycięstwie nad Austrią, usłyszał: „Polska to jest zawsze przedmiot, przez który zrywają się wszystkie układy z Rosją. Rosja czuje doskonale, że jest dostępna dla ataku jedynie przez Polskę. Gdybym był cesarzem rosyjskim, nie pozwoliłbym nigdy na najmniejsze rozszerzenie Księstwa Warszawskiego”. Stworzonego przez siebie Księstwa Napoleon nie chciał podnieść do wielkości Polski – bo traktował ją wyłącznie jako liczman w geopolitycznej rozgrywce z Rosją. Trzy lata później podbił stawkę – i przegrał. To była druga ważna lekcja, jaką przyswoi sobie wkrótce Maurycy Mochnacki: musimy liczyć na siebie, bo inni, także zachodnie mocarstwa, nam nie pomogą, jeśli nie pomożemy sobie sami.
W 1815 roku nowy porządek europejski dyktowała zwycięska Rosja. I łaskawie zgodziła się na odbudowanie… Królestwa Polskiego. Tyle że nie jako osobnego, niepodległego państwa, ale jako zachodniej forpoczty rosyjskich interesów imperialnych w centrum Europy. Bohaterowie epopei napoleońskiej, spod Somosierry, Raszyna i Moskwy, byli zmęczeni. Stracili wiarę w niepodległość, w możliwość jej odzyskania. Skoro sam Napoleon przegrał z carem – to jak my, maluczcy, porwiemy się z naszą polską motyczką na moskiewskie słońce? Z młodzieńczą bezczelnością Mochnacki nazwie starych bohaterów „inwalidami politycznymi”. Słusznie. Elity maleńkiego, ale dobrze urządzonego Królestwa Polskiego były wdzięczne carowi Aleksandrowi za ten dar: za nazwę państewka, jego konstytucję, sejm, osobny rząd, choć pod berłem tegoż Aleksandra i kolejnych carów. Czy można w takim razie już zapomnieć o tym, że oprócz Warszawy Rzeczpospolitą współtworzyły kiedyś: Wilno, Grodno, Krzemieniec, ale również Kraków czy Poznań; że to nowe Królestwo, to tylko kongresówka, namiastka, utworzona na kongresie wiedeńskim? Czy potraktować tę namiastkę jako punkt wyjścia do odbudowy całej i Niepodległej, czy raczej pogodzić się, że wytycza ona raz na zawsze granice naszego rezerwatu i można już tylko umościć się w nim jak najwygodniej?
To pytanie najdobitniej postawił w swoim pokoleniu właśnie Maurycy Mochnacki – a było to pokolenie Mickiewicza, Chopina, Słowackiego i podchorążych spisku Piotra Wysockiego. Jako ideowy patron owego spisku płomienny „prorok” nowej literatury i polityki Mochnacki podjął zasadniczy spór z rzecznikami postawy, nazwanej „realizmem”. Streszczały ją najlepiej takie tuzy Królestwa jak obrońca klasycyzmu Kajetan Koźmian czy minister Tadeusz Mostowski. Pierwszy wyraził ją słowami: „Warunkiem bytu Polski jest roztropna uległość”. Drugi jeszcze zwięźlej: „Róbmy to, co nam wolno robić”.
Mochnacki, który wraz z rodzicami i rodzeństwem przeniósł się do kongresówki w roku 1819, dołączył jeszcze w liceum do konspiracji, która z tak rozumianym realizmem nie chciała się pogodzić. Pytania o realizm, o jego cenę, podobnie jak o cenę romantycznego weto, rzuconego geopolitycznym realiom – to właśnie specjalność bohatera tego (i następnego) felietonu: autora „Powstania narodu polskiego”. Może nie straciły całkiem swojej aktualności?
Andrzej Nowak