– Zjawisko migracji, z jaką mierzy się Lampedusa, nie jest dla nas niczym nowym, ale szokiem jest jego skala – mówi „Gościowi” miejscowy proboszcz. Podkreśla, że sytuacja dramatyczna została opanowana, ale kryzys trwa.
Gdy wycieńczeni wysiadają z łodzi, w ich oczach można dojrzeć ulgę, że horror przeprawy się skończył i że przeżyli – mówi siostra Veera Bara. Pochodzi z Indii i należy do międzynarodowej i międzyzakonnej ekipy sióstr, która powstała po pielgrzymce Franciszka na Lampedusę w 2013 roku, by nieść ratunek migrantom i wspierać miejscową ludność. Ta podróż papieża była strumieniem światła skierowanym na tę maleńką wysepkę i dokonujący się na niej dramat. Pojechał tam, gdy w gazecie przeczytał o śmierci kolejnych setek migrantów, dla których Morze Śródziemne stało się „cmentarzem bez nagrobków”. Wcześniej dostał list od ówczesnego proboszcza i opiekuna małego sanktuarium NMP z Porto Salvo, patronki wyspy, w którym przeczytał: „Żyjąc na tej wyspie, każdego dnia możemy się przekonać, co znaczy żyć na peryferii, w solidarności z najbiedniejszymi wśród biednych, przeżywającymi skrajne poniżenia. Oni wszystko stracili: ojczyznę, rodziny, godność, nazwiska”. Gdy Franciszek wracał teraz ze szczytu śródziemnomorskiego w Marsylii poświęconego wyzwaniom związanym z migracjami, jeden z dziennikarzy zapytał, czy nie sądzi, że poniósł porażkę, bo jego ówczesny apel z Lampedusy do Europy o zastąpienie obojętności solidarnością wciąż pozostaje niewysłuchany. „Wiele się w tym czasie zmieniło, wzrosła świadomość problemu, doszliśmy jednak do punktu, w którym zdaje się, że trzymamy w rękach gorący kartofel migracji i nie wiemy, jak sobie z nim poradzić” – mówił Ojciec Święty, wskazując na porażkę dotychczasowej unijnej polityki. W Marsylii apelował: „Nie zamykajmy się w obojętności. Historia wzywa nas do wstrząsu sumienia, aby zapobiec zatonięciu cywilizacji”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Beata Zajączkowska