Eugeniusz Szylar ma dziś 91 lat, ale dobrze pamięta, jak przez kilkanaście miesięcy w jego domu w Markowej ukrywali się Żydzi. Co wtedy przeżywali on i jego rodzina?
Maciej Rajfur: Pańscy rodzice Antoni i Dorota Szylarowie pomogli siedmiorgu Żydom – rodzinie Weltzów. Te wspomnienia są żywe po 80 latach?
Eugeniusz Szylar: Tak, choć myślę, że gdybym ich nie opowiadał, zatarłyby mi się. Byłem wtedy 11-letnim chłopcem. Rozumiałem, co się dzieje. Szliśmy ze szkoły z kolegami i widzieliśmy zastrzelonych Żydów. W Markowej, jak wszędzie, byli tacy, którzy nie przepadali za Żydami, i tacy, którzy z nimi utrzymywali dobre stosunki. Mój tato dobrze z nimi żył. Razem z nimi wzrastał, chodził do szkoły. Ostatecznie schronili się u nas Miriam z czwórką dzieci – Mońkiem, Abrahamem, Reśką i Aronem. Była też Shirley, żona Arona, oraz ich 3-letni syn Leon.
Dlaczego Pańscy rodzice zgodzili się na taką ryzykowną pomoc?
To prawda, że tato ryzykował życie całej rodziny, jednak wtedy nie było czasu na ten temat kalkulować, snuć dywagacje. Wiem na pewno, że tato nie spodziewał się zapłaty od Żydów. Oni przyszli zimą, w styczniu 1943 r. Weszli do naszej stodoły i kiedy tato przyszedł po słomę, odkrył ich. Błagali o pomoc. Ojciec był bardzo pomocnym człowiekiem, nie umiał odmówić. Dzisiaj wiemy, że dobrze zrobił, choć chyba nie myślał o tym, co się może stać. Wiedział, jak ma się zachować, i tyle.
Jak Pan dowiedział się o tym, że ukrywacie Żydów?
Przypadkiem i dopiero po 7 miesiącach. Tato często chodził do stodoły. Tam składował siano dla koni. Miał drabinę i kiedy po niej wszedł, natychmiast ją wciągał. Pewnego dnia mama poszła do kościoła na nieszpory. Przyszli do mnie koledzy i zaproponowali, że pójdziemy się kąpać w stawie. Musiałem powiedzieć ojcu o naszych planach, lecz nie mogłem go znaleźć. Wyszedłem w stajni do góry po drabinie i zobaczyłem Żydów. Siedzieli na sianie. Spytałem: „Kto wam tu kazał przyjść? Zaraz pójdę powiedzieć ojcu!”. A oni do mnie: „Nikomu nie gadaj, tylko ojcu”. Kiedy opowiedziałem tacie o swoim odkryciu, on stwierdził stanowczo: „Nikomu nie mów”. No to trzymałem język za zębami. Potem tato zwołał wszystkie dzieci i przedstawił nam sytuację. Starsze siostry wiedziały od początku, młodsze dzieci nie zdawały sobie z tego sprawy.
Udawało się dzieciom zachować tajemnicę?
Nikomu nie mówiliśmy o tym. Nawet nasza rodzina, która mieszkała za miedzą, nie wiedziała. Sąsiedzi raczej też. Ktoś coś mógł przeczuwać, bo trzeba było wykarmić dwie rodziny. Kiedy ktoś mielił więcej zboża niż zwykle w młynie, wzbudzał podejrzenia. Dawaliśmy im gotowane mleko, ziemniaki, chleb, kapustę.
Gdzie się ukrywali?
Na strychu pod słomą tata zbudował pomieszczenie z uli po pszczołach. 3 na 4 metry powierzchni i może z 1,2 metra wysokości. Trzeba było się czołgać, żeby się poruszać. Nie było tam światła. Weltzowie pozatykali wszystkie dziury, bo zimą doskwierał mróz. Latem z kolei męczył upał. Mieli do dyspozycji też większą część strychu, ale musieli uważać. W ciągu dnia siedzieli cicho w kryjówce. Często spali. W nocy prali, sprzątali.
Miał Pan jakieś specjalne zadania?
Zanosiłem jedzenie, odbierałem fekalia i odpady, bo Żydzi załatwiali się na górze do wiadra. Pilnowałem też, by nikt do nich na górę nie wchodził. Nasz dom często był otwarty, co mogło oddalać ewentualne podejrzenia.
Pan zaglądał do Żydów?
Nie. Miałem zabronione. Starsze siostry Helena i Zosia chodziły. Ja pomagałem jakby na drugiej linii. Helena to nawet chodziła na potajemne lekcje niemieckiego do jednej z Żydówek.
Sytuacja zrobiła się groźna po rozstrzelaniu rodziny Ulmów. Ta zbrodnia nie zniechęciła Was do pomocy?
Ulmowie mieszkali trzy ulice dalej. O 4 rano ich zamordowano. Kiedy zjawiliśmy się w szkole, nauczyciel powiedział, że dzisiaj lekcji nie będzie. Mamy iść do domu mało uczęszczanymi ścieżkami i nigdzie nie wstępować. I wtedy się przestraszyłem. Koledzy nie wiedzieli, że Żydzi są u mnie. Mama uciekła z domu z młodszym rodzeństwem do rodziców. Od tamtej pory, kiedy cała nasza rodzina szła spać, nigdy nie byliśmy pewni, czy wstaniemy rano. To tak naprawdę nie było spanie, lecz czuwanie. Wieczne nerwy.
Dzięki wam przeżyło siedem osób. Pamięta Pan, jak odjeżdżali?
Rodzice przygotowali pożegnalny obiad. Wszyscy się zeszli. Później przyjechał żołnierz i zawiózł ich do Jarosławia.
A jaka była reakcja we wsi?
Nikt nie poruszał tego tematu w indywidualnych rozmowach. Czasem jakieś plotki dochodziły, co to my od Żydów nie dostaliśmy za uratowanie życia. Ale generalnie to był temat tabu. Weltzowie chcieli przekazać nam ziemię, ale tato jej nie chciał.
Kontaktowaliście się później z Weltzami?
Mieli napisać po tygodniu, ale nie dawali żadnego znaku, więc ojciec się martwił. Pewnego dnia zaprzągł konie i pojechałem z nim do Jarosławia, gdzie w kamienicy mieli przebywać nasi Żydzi. Tato znalazł ich. Powiedzieli, że nie wolno im z nikim rozmawiać, że się boją. Potem wyjechali do Ameryki. Przysyłali paczki, pisali listy. Kupili fermy kurze i szybko dorobili się dużych pieniędzy.
Chciałby się Pan dzisiaj z kimś z potomków Weltzów spotkać?
Chętnie. Podobno ktoś ma do mnie przyjechać z tłumaczem. Zobaczymy.
Helena Szylar-Kielar, Zofia Szylar-Broda, czyli Pańskie siostry oraz pośmiertnie rodzice: Antoni i Dorota Szylarowie zostali w 1982 r. uhonorowani medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Jestem dumny z mojej rodziny, choć wtedy nie czuliśmy, że robimy coś wielkiego. To była walka w nerwach o każdy dzień. Dzisiaj księża pytają mnie, czy uważam, że moja rodzina mogłaby także zostać wyniesiona na ołtarze. To nie moja decyzja. Cieszę się z tego, co się dzieje teraz. Mam nadzieję, że to dopiero początek utrwalania takiej historii dla następnych pokoleń Polaków.●
Rozmowa pochodzi z dodatku poświęconego rodzinie Józefa i Wiktorii Ulmów, jaki ukazał się wraz z ostatnim wydaniem „Gościa Niedzielnego” na niedzielę 10 września. Oryginalny tytuł: „Ryzykowali wszystko dla Żyda”