Są granice, których dziennikarzom przekraczać nie wolno. Szczególnie, kiedy pod pretekstem zdemaskowania społecznego zjawiska de facto instruują jak dokonać aborcji czyli – powiedzmy to jasno – podpowiadają jak popełnić przestępstwo.
Z niedowierzaniem przeczytałam w "Gazecie Wyborczej: dwa teksty różnych autorek: „Pigułka na wrzody i święty spokój” oraz „Aborcja tabletkami na wrzody”.
Pomijam fakt, że ukazały się kolejno w Wielki Czwartek i w Wielki Piątek. Zbieżność przypadkowa? Nie dziwi mnie też pro-aborcyjny ton szczególnie pierwszego wymienionego przeze mnie artykułu – "Gazeta" od dawna nie kryje swoich poglądów w tej mierze. Od dawna wydaje się walczyć o fałszywie pojęte prawa kobiet do zabijania nienarodzonych dzieci, nawołując do liberalizacji ustawy anty aborcyjnej w Polsce. Nie potrafię zrozumieć, jak można walczyć o prawa jednych kosztem praw drugich. Niewinnych, słabych, którym nie dano szansy na obronę. Nie trzeba katolickiej mentalności, by tą nierówność zauważyć.
Natomiast nie mogę milczeć, kiedy pod pretekstem świętego oburzenia niemal podaje się czytelniczkom, jak na dłoni, instrukcję wykonania aborcji w domu. Chcę wierzyć, że nie taki był zamiar "Gazety". By obnażyć wiele zjawisk społecznych, nieprawidłowości, dziennikarz musi często wnikliwie je opisać. Tyle, że poruszamy się tu po bardzo cienkiej linie życia i śmierci.
„Tabletki sprzedawane w internecie za kilkaset złotych jako poronne to leki na wrzody. W aptece są po 45 zł. - To oszustwo, do tego niesie ryzyko krwotoku - ostrzegają farmaceuci i lekarze” – pisze autorka „Aborcji tabletkami na wrzody”. Choć wydaje się oburzać tym zjawiskiem, jednocześnie opisuje działanie konkretnych leków i podpowiada jak się zachować jeśli do krwotoku dojdzie w domu. Kobieta „powinna jak najprędzej zgłosić się do szpitala”, ale „nic jej nie grozi”. Cytowane tu opinie lekarzy mogą tylko utwierdzać pacjentki w przekonaniu, że aborcja wykonana w domu prawnie jest nie do udowodnienia, bo jak twierdzi ginekolog: „Krwotoki zdarzają się także przy poronieniach samoistnych. Dlatego jeśli trafi do nas pacjentka w takim stanie, nie potrafimy rozpoznać, czy to poronienie samoistne, czy po tabletkach”. Proponowałabym by pisząc w przyszłości podobne teksty przemyśleć ich skutek faktyczny. Nie można wykluczyć, że jeśli przeczyta to kobieta, która waha się czy dokonać aborcji czy nie i dowie się, że wystarczy kupić za kilka złotych konkretną tabletkę na wrzody i po problemie, to ulegnie pokusie. Tym bardziej, że dowie się iż nikt nie jest w stanie udowodnić jej przestępstwa. Obawiam się, że przestrogi i wizja krwotoku – zresztą zbagatelizowanego – może jej nie odstraszyć.
Znacznie gorzej ma się rzecz z artykułem pt „Pigułka na wrzody i święty spokój”. Dowiadujemy się, że w Polsce i „władza ogranicza kobietom wolność wyboru” i gdzie indziej „łyka się pigułki pod opieką” lekarzy, a u nas nie. Tekst naszpikowany jest nazwami leków o skutkach poronnych, informacjami o ich skuteczności, cenach. Wiele z nich jest rozprowadzana pod fałszywymi nazwami, ale „próba ich zalegalizowania nie spodobałaby się Kościołowi, znowu by się zaczęło…”
Dziennikarka nie ma żadnych zahamowań, kiedy przytacza opinie jednej czytelniczki dumnej z wykonania aborcji.
Pod rozwagę "Gazety" daję czy aby autorka tekstu „Pigułki…” nie złamała zasad etyki dziennikarskiej. Przypomnę, że bez względu na światopogląd, aborcja jest w Polsce zabroniona, jest przestępstwem. Jak więc określić rozpowszechnianie ukrytej między wierszami instrukcji jej wykonania?
Joanna Bątkiewicz-Brożek