Dzisiaj w mojej rodzinnej parafii Wielkim Odpustem domyka się Rok Jubileuszowy – 300 lat obecności słynącego cudami obrazu Uśmiechniętej Pszowskiej Madonny.
W Rzymie, w kościele Santa Maria Maggiore, czczony jest prastary obraz Maryi pod wezwaniem Salus Populi Romani. Salus to po łacinie zdrowie, dobro, ocalenie, zbawienie. Maryja jest więc ocaleniem Rzymian. Nasz pszowski obraz jest – z zachowaniem wszelkich proporcji – Salus Populi Psouane, wybawieniem pszowian i całej okolicznej krainy. Ona, Virgo potens, Dziewica potężna, modli się tu za nami i z nami. Ona wciąga nas tu w potęgę swojej wiary, uczy nas zamiłowania do Boga. Bóg chce nas kochać i być przez nas kochany; Ona daje nam przykład, jak to działa i jak to robić. W maju oddaliśmy Jej nasze miasto.
Jedna z moich większych życiowych radości polega na tym, że pszowski rynek, który całą moją młodość dźwigał na swoim pochyłym grzbiecie pomnik Armii Czerwonej, „wyzwolicieli”, od 9 lat jest „placem Świętego Jana Pawła II”. To ważna, głęboka zmiana, ale chodzi o to, by ten typ przemiany dokonywał się jeszcze głębiej: w nas. By wyburzać w rynku własnego życia pomniki pseudowyzwolicieli (czymkolwiek są) i umieszczać tam Tego, który powiedział: „Przyszedłem po to, aby owce miały życie, i miały je w obfitości” (J 10,10b). Bo chodzi o nasze życie, o jego obfitość. Oto idea: wyburzać w sercu/życiu pomniki zła i oddać tę przestrzeń Jego chwale. Święty Augustyn w epoce barbarzyńskich ataków na Rzym pisał, że miasto nie upadnie, jeśli Rzymianie będą chwalili Boga. Bo chwała Boża jest czymś nieprzemijającym i trwałym; jest mocą, która prawdziwie i realnie podtrzymuje świat.
To samo z naszym miastem i każdym innym: oddawanie chwały Bogu, zakorzenianie siebie i kolejnych pokoleń w wierze jako warunek stabilności życia, jego obfitości. To przecież absolutnie fundamentalna kwestia: żyć tak, by życie było udane. Jaka jest droga do tego? Jak ją odróżnić od manowców i od dróg ślepych? Jak uczyć się bycia człowiekiem, skąd brać do tego olej i światło? Skąd brać siłę do stawiania czoła życiu? Co robić, jak żyć, w którą kierować się stronę? Podczas wykopalisk w Afryce Północnej w centrum algierskiego dziś miasta Timgada, również na rynku, znaleziono rzymską inskrypcję z II/III wieku: „Polowanie, kąpiel, zabawa, śmiech – to właśnie jest życie”. Wiemy, że śmiech i zabawa to nie jest byle co, że są cenne. Ale czy one są decydujące dla obfitości życia? Co to w ogóle znaczy „w obfitości”?
Chrześcijaństwo jest witalnym impetem, który niesie nas w górę, wirem mocy Boga, który nas porywa ponad kruchość istnienia. W tej całej niepojętej i nie do rozplątania po ludzku gmatwaninie, którą jest życie, gdzie spotykają się i przenikają choroby, relacje rodzinne, ciężar i monotonia pracy, zależność od ludzi i historii, marność, wszystko marność, upływ czasu, polityka, ubytek sił, permanentne zmęczenie, kłopoty z dziećmi, umierający bliscy, wojny, uchodźcy, nasze i cudze cnoty i grzechy, nietrwałość… I to wszystko pędzi w oszałamiającym tempie i nie da się ze środka tej galopady wyjść ani na moment, a nie da się tego „ogarnąć” z wnętrza życia. Źródła spoiwa i sensu muszą być zewnętrzne. Dlatego „najpiękniejsze, co mogło się przydarzyć tej ziemi, to chrześcijaństwo”.
Bóg jest dawcą życia i jego spoiwa, sensu i obfitości. Żyć pomyślnie, „żyć w obfitości” to iść za Chrystusem, naśladować Go, umieć zostawić dla Niego. Wtedy zaczynamy doświadczać i rozumieć, że człowiek nie jest dla samego siebie, ale dla innych. Że tak się żyje. Że na tym polega życie. Że nie jesteśmy samotni w naszych porażkach. Że naśladowanie Chrystusa doprowadzi nas nieodwołalnie do punktu, w którym pełna harmonia ze światem – bez pęknięć, bez problemów – nie będzie możliwa. I że trzeba to wytrzymać. Że trzeba umieć, jak powiada psalmista, oddawać Bogu „cześć między poganami” i śpiewać tam Jego imieniu (Rz 15,9; Ps 18,42; 2 Sm 22,50). Że Kościół nie jest klubem wyrafinowanych intelektualistów, ale rodzi się z Boga i prostych, pokornych ludzi. Że trzeba się uwolnić w życiu – jeśli ma się ono powieść – od tego, co z Bogiem sprzeczne, od własnych mrzonek o życiu, ostatecznie – od samego siebie. „By On wzrastał, a ja się umniejszał” (J 3,30). I że to wszystko – także trudne i ciemne, ale z Nim – będzie szczęściem, obfitością życia. Harmonia z Bogiem – a tym jest udane życie – jest możliwa jedynie na drodze prostoty serca i Maryjnej pokory, wycofania ego. I tu wracamy do Niej, do Jej szkoły życia. Niech nas uczy zamiłowania do Boga.•