W cieniu jarzębiny. Wspomnienie w rocznicę zaginięcia ks. Krzysztofa Grzywocza

Dziś myślę, że… umarł z tęsknoty. Patron przyjaźni, który miał odwagę upraszczać swoją codzienność, praktykował dziecięctwo, uczył nas smakować życie i odkrywać prawdę, „jak dobry jest Pan”.


ks. Krzysztofowi Grzywoczowi
w rocznicę zaginięcia

Williams – główny bohater filmu Living (reż. Oliver Hermanus) – w poczekalni u lekarza „wita się” ze śmiercią. Właśnie dowiedział się, że pozostało mu kilka miesięcy życia. Nieoczekiwanie „koniec” tej opowieści, nad której scenariuszem pracował noblista Kazuo Ishiguro, staje się jej początkiem. W jednej chwili bowiem starszemu urzędnikowi przychodzi przewartościować życie, którego linia do tej pory przebiegała według dokładnie określonego schematu zapisanego na życiowej kliszy – małego trybiku w służbie reform Zjednoczonego Królestwa. Ten ustatkowany pracownik londyńskiego magistratu to prawdziwa esencja kategorii dżentelmena, która krok po kroku „wchłaniała” go od najmłodszych lat. I tak przez nowotwór nasz bohater pewnego dnia nie przyjdzie do pracy, świat się zatrzyma jak nie przełożona kartka w kalendarzu na biurku wydziału, którym kierował. W zamian za to „Pan Zombie” – taki pseudonim nada mu młoda współpracownica panna Harris – wyjeżdża w dal, konfrontuje się, doświadcza życia, ale po omacku. Prowadzony przez przewodnika, którym na moment staje się sfrustrowany życiem młody mężczyzna – Sutherland – dociera do lokalnej knajpy. Tam, przy kieliszku, nadarza się okazja, aby zaśpiewać starą szkocką piosenkę Jarzębina autorstwa Lady Nairne (†1845), której treść wywoła szereg wspomnień: „Na twoim pniu było wiele imion / Których już teraz nie widzę / Ale są one wyryte w moim sercu / I nie zapomnę ich”.

Nasze spotkanie trwa nadal

Oglądając film, myślę o Krzysztofie. Czas mija: szósty rok od czasu Jego zaginięcia i 24 lata jak pierwszy raz wspólnie wyruszyliśmy w Tatry. Czas działa nieubłaganie – wiele zaciera, ale pozostają imiona, wspomnienia. Nasze spotkanie trwa nadal: co roku na szlakach, a od kilku lat przy tablicy na „ścianie pamięci” na Wiktorówkach u Matki Bożej Królowej Tatr. Wraz z dziećmi (w międzyczasie niektórzy z nas – niegdyś studenci – stali się dziadkami) wciąż spotykamy się w cieniu rozłożystych gałęzi Grzywoczowego drzewka jarzębiny i przeglądamy zdjęcia z Mszy dziecięcych w Kluczborku, Jantarze, Zakopanem, podczas których nasze latorośle próbowały przejąć akcję liturgiczną: „Siadaliśmy w cieniu twych rozpostartych gałęzi / A małe dzieci biegały wokół”.

Czytaj też: Księdza Krzysztofa szkoła latania

Wydawało się, że w życiu Williamsa nic już się nie może zmienić, wszak można było odmierzać zegarki podług planu jego dnia. Wszystko było pewne, oczywiste i zaplanowane. Dostojny Rodney był w każdym calu samowystarczalny i na dodatek całkiem zamożny. Diagnoza, którą otrzymał, uświadomiła mu, że swoje życie budował jak domek z kart, a przekonanie, że nad wszystkim panuje, jest iluzją. Świadomość czasu, który pozostał, to początek szeregu sekwencji, które otwarły jego serce i kazały się skonfrontować ze słabością. Ale zaznaczmy od razu, że nie chodzi tu o jakąś rozpacz, że – posługując się Grzywoczowymi kategoriami – mamy tu do czynienia z doświadczeniem, które upokarza, ale nie poniża, wręcz przeciwnie, przywraca godność: „W życiu każdego z nas są takie chwile, kiedy prawda o tym, że Bóg do mnie mówi, że jestem jego synem, córką umiłowaną, wydaje się daleka, trudna do przyjęcia i uwierzenia. I dobrze, że są takie trudne chwile, dzięki nim bowiem dochodzi we mnie do głosu świadomość, że ta prawda to nie jest mój «produkt», że to nie ja wymyśliłem ją w swojej religijnej fantazji. […] On mi to mówi. To zdanie jest Jego zdaniem. Nie jest produktem mojej inteligentnej, często zarozumiałej, religijnej fantazji. Gdybym zawsze był pewny tego zdania, to przestałbym w Niego wierzyć” (K. Grzywocz, Wartość człowieka). Takie doświadczenie musi przyjść jednak z zewnątrz. W przypadku londyńskiego urzędnika „oświecenie” pojawi się jakby mimochodem, ze strony młodej, pełnej apetytu na życie Margaret Harris, charyzmatycznie wręcz zagranej przez brytyjską aktorkę Aimee Lou Wood. Zacznie się od imperatywu, aby spojrzeć jej w oczy, poprzez smak deseru „Blask Nowego Świata” z owocami i orzechami w prestiżowej restauracji, wspólne chwile na seansie w kinie, aż do odkrycia czegoś niezwykle ważnego, najważniejszego, czyli… „powołania” do budowy placu zabaw dla dzieci. Zapewniam, to nie jest tani żart.

Iluzja samowystarczalności
Tylu lat trzeba było, aby mieć odwagę uprościć swoje życie, uwierzyć, że radosne krzyki dzieci na placu zabaw są więcej warte niż przekładane bez końca teczki z „bardzo ważnymi sprawami” na biurkach londyńskiej administracji. Naturalnie, obraz dzieci jest symbolem, wyznacza klamrę dla filmowego kadru i w gruncie rzeczy służy odkryciu – lub lepiej przypomnieniu sobie – prawdy o Bożym dziecięctwie. Krótkie spodenki oraz umorusane koszulki zostały bowiem zapomniane na rzecz nienagannie skrojonych marynarek i czarnych meloników. Trzeba było tyle czasu, aby na nowo odkryć w sobie pasję życia i smak smutku, kiedy należy przerwać zabawę i wracać do domu, bo zawołała nas mama. Postawa dziecięctwa uczy budować więzi z Bogiem, z drugim człowiekiem i prowadzi – jak podkreśla opolski kapłan – do doświadczenia wspólnoty, o której opowiada szkocka pieśń przeplatająca filmowy obraz: „O drzewo jarzębiny / Jesteś dla mnie drogie / Splecione jesteś wieloma więzami / Domu rodzinnego i dzieciństwa”.

Wspaniałą, godną Oscara kreację Rodneya Williamsa w „Living” stworzył Bill Nighy.   Wspaniałą, godną Oscara kreację Rodneya Williamsa w „Living” stworzył Bill Nighy.
materiały prasowe

No właśnie, Living, który otrzymał 26 nominacji do różnych nagród, to traktat o powrocie lub lepiej przygotowaniu się na najważniejsze spo-TKANIE, „tkanie” ze – jak mówi w jednym z kadrów Williams – Stwórcą, który wezwie każdego z nas. Grzywoczowo rzecz ujmując, można powiedzieć, że główny bohater przeszedł długi proces z poziomu posiadania urojonego obrazu, etapu samowystarczalności do poziomu obecności–relacji–więzi. Podczas sesji o snach w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie (IV 2012 r.), Krzysztof wskazał na różnicę (trochę nas wówczas konfrontował – prowokował), jaka zachodzi pomiędzy posiadaniem obrazu Boga a doświadczeniem Jego obecności: „Tam [...], gdzie doświadczenie samowystarczalności trwa niedługo, nasz obraz Boga jest być może poprawny. Możemy szybko opowiedzieć o naszym obrazie Boga. Ale tam, gdzie zbyt długo trwa taka samowystarczalność, tam obraz oddziela się od obecności. Mamy dobry obraz Boga, ale nie mamy doświadczenia Jego obecności […]. Mamy obraz Boga, ale oddzieleni jesteśmy od obecności Boga. Sami sobie wystarczamy” (K. Grzywocz, W chwili próby mogę doświadczyć żywego Boga).

Tak, to dwie różne rzeczywistości i zarazem zakamuflowana pułapka życia duchowego. I dopiero ciemne lub czasem bolesne sytuacje naszego życiowego scenariusza, w których możemy doświadczyć iluzji swojej samowystarczalności, mogą być szansą na odkrycie prawdziwego obrazu Boga. Takie doświadczenie oczyszcza i przygotowuje, aby być gotowym na najważniejsze spotkanie – jak u Starego Dobrego Małżeństwa „u studni z wiecznie żywą wodą” (sł. Adam Ziemianin). Dziś, kiedy myślę o 17 VIII i odejściu Krzysztofa, myślę, że… umarł z tęsknoty. Patron przyjaźni, który miał odwagę upraszczać swoją codzienność, praktykował dziecięctwo, uczył nas smakować życie i odkrywać prawdę, „jak dobry jest Pan” (por. Ps 34,9). Pewnego dnia wybrał się na spotkanie, które jest spełnieniem największego pragnienia człowieka. Tęsknoty za Bogiem.

***
Autor jest doktorem nauk teologicznych w zakresie duchowości, mężem i ojcem, katechetą, pedagogiem, wychowawcą, koordynatorem strony www.kskrzysztofgrzywocz.pl.

 

« 1 »

Ryszard Paluch