Serial „Życie na gorąco” z pewnością nie należał do wybitnych. Przeciwnie, zaliczał się do najbardziej wyśmiewanych produkcji telewizyjnych z epoki schyłkowego Gierka.
Dziś jednak losy redaktora Maja dzielnie walczącego z najgroźniejszymi organizacjami przestępczymi zgniłego Zachodu ogląda się z innej perspektywy – z dystansem, przymrużeniem oka, także jako świadectwo propagandy tamtych czasów (okazja w piątkowe wieczory w TVP Historia). Ciekawe są także didaskalia. Serial miał być polską odpowiedzią na przygody agenta 007. Z pomysłem do Macieja Szczepańskiego, szefa Radiokomitetu, przyszli twórcy „Stawki większej niż życie”. I choć budżet był jak na owe czasy rekordowy, to na ekranie widać głównie oszczędności. Węgry udają Austrię, Krym – Amerykę Południową, Bułgaria – Francję i Grecję, a wieża Eiffla wycięta jest z kartonu. Zaś redaktor Maj to prawie James Bond. A jak wiadomo, „prawie” czyni zasadniczą różnicę. Realizatorzy serialu wspominali, że co prawda część zdjęć udało się zrobić na Zachodzie, ale „po piracku”, niemal z ukrytej kamery, zaś największym problemem było zrealizowanie ujęć kraksy samochodu… wypożyczonego z FSO, który trzeba było zwrócić w stanie nienaruszonym. „Życie na gorąco” jest w pewnym sensie kwintesencją Polski końca lat 70., życia ponad stan, wybujałych ambicji bez pokrycia. Widzom wmawiano, że dostają produkt z Pewexu, ale wprawne oko na każdym kroku widzi, że to Społem i MHD. Socjologowie porównywali działania ówczesnej władzy do metody, jaką odnawiano stare kamienice. Tynkowano jedynie elewację, wystarczyło jednak przekroczyć próg, by przekonać się, że w środku jest ruina. Dziś wszystkie te oszustwa dokonywane na planie wręcz kłują w oczy, co sprawia, że kino z założenia robione na serio, ogląda się momentami jak komedie Barei. Ten niezamierzony przecież efekt jest jednym z powodów popularności, czy wręcz kultowości przygód redaktora Maja. Po kilku dekadach ogląda się je „dla beki”, więc wszystkie słabości stają się niemal atutami. Choć gwoli uczciwości trzeba przyznać, że siłą serialu jest oczywiście obsada – w epizodach oglądamy całą plejadę świetnych aktorów z tamtych lat. To zabrzmi jak paradoks, ale „Życie na gorąco” ponoć mocno przyczyniło się do upadku „krwawego” Macieja Szczepańskiego. Nie ze względu na poziom czy wymowę serialu, ale… rozrzutność przy jego produkcji. Wyszło na to, że jedynymi, którzy dali się nabrać i uwierzyli w „polskiego Bonda” byli towarzysze z sejmowej komisji kultury i Biura Politycznego PZPR.•
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Piotr Legutko