„Jeśli głosisz Ewangelię i nikogo ona nie oburza, to znaczy, że robisz coś nie tak”. Ta myśl abp. Fultona J. Sheena przywoływana jest często w kontekście relacji Kościoła wobec świata. A co, jeśli tu chodzi bardziej o relacje wewnątrzkościelne?
21.06.2023 19:17 GOSC.PL
„Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich!”. To jeden z tych fragmentów Ewangelii, w którym realizm Jezusa wydaje się, na pierwszy rzut oka, bulwersujący. No bo jak to: tak po prostu przyjąć czyjąś odmowę, brak zainteresowania Dobrą Nowiną? Przecież – myślimy często - trzeba pukać i przekonywać do skutku. Nastawać „w porę i nie w porę”, jak zachęca Apostoł. Jak o strząsaniu prochu z nóg może mówić Ten, który sam zrobił więcej niż wszystko, posunął się do szaleństwa – stał się człowiekiem, uniżył samego siebie, dał się umęczyć i zabić – aby tylko przywrócić ludziom przystęp do Ojca?
A jednak nie ma tu żadnej sprzeczności. Można zrobić wszystko, narazić się na śmieszność, zaryzykować swój autorytet, ale ostatecznie brak zainteresowania po drugiej stronie kończy temat. Jezus nie mówi, że to ma po Apostołach „spłynąć”, że to ich nie może smucić, ale ostatecznie nie ma innego wyjścia.
To jasne, że nie jest łatwo strzepnąć proch z nóg. Nawet wobec obcych. Bo to oznacza przyznać się przed sobą, że nie zostało się potraktowanym poważnie przez kogoś, kogo my traktowaliśmy jak najbardziej poważnie. Mimo wszystko o wiele trudniej jest przepracować obojętność ze strony tych, którzy są jednymi z nas. Albo których za takich uważaliśmy. I wierzyliśmy, że i oni za takich nas uważają. To dotyczy zresztą wielu obszarów życia, w tym także przyjacielskich czy zawodowych. Ale czyż nie dotyczy to również naszych realiów wewnątrzkościelnych? Przywołana na początku myśl abp. Fultona Sheena cytowana jest przez jego fanów najczęściej w kontekście wychodzenia z Ewangelią „do świata”: że jeśli nikogo ona nie oburza, to znaczy, że głosimy jakąś jej zmiękczoną wersję, taką, by nie obraziła słuchaczy. I owszem, już św. Paweł doświadczył na własnej skórze, co znaczy „posunąć się za daleko” w głoszeniu Dobrej Nowiny: mógł przecież poprzestać na miłych opowieściach o Jezusie, a zamiast tego opowiedział Grekom również o Zmartwychwstaniu, co spotkało się z reakcją: „Posłuchamy cię innym razem”.
Im bardziej jednak przypatruję się naszym wewnątrzkościelnym „debatom”, tym bardziej widzę, że słowa abp. Sheena można odnieść również do życia w samym sercu Kościoła. Że źle głoszona Ewangelia w samym Kościele nie wywołuje żadnego oburzenia, tzn. nikogo nie porusza i nie wybudza z letargu; i że dobrze głoszona Ewangelia zawsze wywoła oburzenie ze strony tych, którzy stworzyli już jej autorską, wygodną dla siebie wersję, skrojoną na własny obraz i podobieństwo; że najtrudniej, mimo wszystko, głosić Ewangelię samemu Kościołowi, z wezwaniem do (zawsze najpierw osobistego, ale docelowo również strukturalnego) nawrócenia.
Dlatego wolę czytać słowa abp. Fultona Sheena w kontekście tego, o czym mówił dokładnie trzy lata temu abp Grzegorz Ryś: „To jest bolesne, że możesz się zderzyć z ludem Boga, kiedy idziesz do niego ze słowem Bożym. Możesz się zderzyć z wrogością, możesz się zderzyć z prześladowaniem, odrzuceniem. W samym środku Kościoła. Przychodzisz z Ewangelią i w Kościele ci mówią: my tego nie chcemy słuchać. A jak się tego nie przerobi, to się nie ma co do pogan wybierać. Wtedy ta misja do pogan to tylko ucieczka. Własnego Kościoła nie potrafimy zbudować w sposób ewangeliczny i chcecie iść do pogan? Do czego ich chcecie zaprosić? Do takiego dziadostwa? To jest to, co Jezus mówi do faryzeuszy: obchodzicie cały świat, żeby pozyskać jednego współwyznawcę, a jak go już pozyskacie, czynicie go gorszym niż jest. Po co zapraszać ludzi z zewnątrz do Kościoła, który nie jest uporządkowany po Bożemu?".
Tak naprawdę myśl abp. Sheena jest uniwersalna: nie dotyczy tylko kwestii kościelnych, ale wszelkich innych, również zawodowych, rodzinnych, przyjacielskich. Zazwyczaj nikt nie chce się wychylać, psuć atmosfery, nazywać rzeczy po imieniu, wskazywać na pułapki i zagrożenia. Znamienna jest informacja, jaka pojawiła się przy okazji tragedii Titana, łodzi podwodnej, docierającej z turystami do wraku Titanica. Jak donoszą amerykańskie media, już w 2018 r. David Lochridge, dyrektor firmy odpowiedzialny za bezpieczeństwo pasażerów, został zwolniony po tym, jak nie dał zgody na testy Titana z udziałem załogi. Bo twierdził, że „bezzałogowe testy mniejszego prototypu łódki wykazały wady konstrukcji i podatność materiału na uszkodzenia na dużej głębokości”. Nikt nie chciał słuchać ostrzeżeń. Uznano jego opinie za działanie na szkodę firmy, choć to on wykazywał, że działaniem na szkodę jest dopuszczanie łodzi do użytku. Jak na ironię, tak samo potraktowano tych, którzy ostrzegali przed wypuszczaniem w długi rejs samego Titanica. Psuli dobry nastrój tym, którzy nie dopuszczali myśli o możliwej katastrofie. To wręcz modelowa opowieść o wszystkich możliwych obszarach rzeczywistości, w których żyjemy. Można nie psuć atmosfery, nikogo nie oburzać, nie wychylać się z drażliwymi diagnozami i receptami. Można tak funkcjonować: w Kościele, firmie, rodzinie, wspólnocie, gronie przyjaciół. Historia Titanica i Titana pokazuje jednak, że tak rozumiany święty spokój to wyjątkowo nierentowna inwestycja.
Jacek Dziedzina