"Helikopter w ogniu", "Ziemia niczyja", "Wojna Restrepo", "O jeden most za daleko"… Obym się mylił, ale jaki będzie tytuł kolejnego filmu o porażce wojskowo-politycznej Zachodu, tym razem w Libii?
Zaledwie pięć dni od rozpoczęcia operacji „Świt Odysei” francuski generał Jean-Vincent Brisset przyznał publicznie, że międzynarodową koalicję „zaskoczył duży opór sił Kaddafiego oraz słabość libijskich sił powstańczych”. Ekspert francuskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych i Strategicznych tłumaczył, że „na początku rewolucji w Libii myślano, że Kaddafi jest znienawidzony przez całą swoją ludność, jak Ben Ali w Tunezji i Mubarak w Egipcie. Wygląda na to, że nie jest to prawda i że niemało ludzi pozostało wiernych Kaddafiemu, mimo wielu dni walki i licznych ofiar w jego oddziałach”. I dodał z rozbrajającą szczerością: „Okazało się, że powstańcy nie reprezentują całej ludności libijskiej”.
Wywiad GN lepszy od wywiadu CIA
Czytając słowa generała, przecierałem oczy ze zdumienia: przecież o tym wszystkim wiedział każdy, kto w ostatnich tygodniach poważnie analizował sytuację w Libii. Wiedziała o tym choćby skromna redakcja GN, w której toczyły się długie rozmowy ze specjalistami, znającymi realia tego kraju od wewnątrz. Trudno zatem uwierzyć, że o rzeczywistym układzie sił w Libii, o tym, że nie jest to wojna samotnego dyktatora przeciwko całemu społeczeństwu, nie wiedział ani wywiad francuski, ani brytyjski czy amerykański. A jeśli nie wiedział, to oznacza, że całą operację rozpoczęto bez należytego rozpoznania i określenia jej rzeczywistego celu. Sprzeczne sygnały, które dają poszczególni przywódcy koalicji (obalić Kaddafiego – nie obalić, uzbroić powstańców – nie uzbroić, będzie okupacja kraju – nie będzie okupacji) tylko to potwierdzają. Niestety, nie wróży to szybkiego zakończenia tej wojny. Na odległość pachnie to znanymi już z nie tak dawnej historii scenariuszami, w których państwa zachodnie albo ponoszą całkowitą klęskę, albo odnoszą pozorne zwycięstwo militarne, z fatalnym jednak skutkiem społeczno-politycznym. Przyczyn jest oczywiście wiele, ale dwie są już niemal podręcznikowe. Pierwsza to pycha przewagi technologicznej, czyli wiara, że wystarczy wysłać niewidoczne dla radarów bombowce B-2, żeby wojna okazała się spektakularną „operacją chirurgiczną”. Druga to pycha moralnej wyższości, która każe wierzyć, że walka w „słusznej sprawie” wystarczy, by zaprowadzić porządek szybko i bez większych kosztów.
Głowy na palach
Somalia, rok 1993. Dwa lata po obaleniu przez rewolucję dyktatora Siada Barre’a kraj pogrążony jest w całkowitym chaosie i wojnie domowej. Nie ma rządu, tylko wrogo nastawione do siebie klany, które dzielą państwo według swoich stref wpływu. Idealny klimat dla organizacji terrorystycznych różnej maści. Towarzysząca temu katastrofa humanitarna skłoniła Radę Bezpieczeństwa ONZ do przyjęcia rezolucji zezwalającej na interwencję militarną w afrykańskim państwie. Wojsko wysłały Stany Zjednoczone, które jednak bardzo szybko musiały wycofać swoich żołnierzy, gdy okazało się, że ponieśli klęskę w bitwie o Mogadiszu, stolicę Somalii. Tu także zawiodło rozpoznanie, brak jasności, kto jest kim w tym kraju. W okolice Amerykanie wracają kilka lat później, gdy mnożą się oskarżenia Somalii o wspieranie Al-Kaidy. W sąsiedniej Etiopii powstaje amerykańska baza wojskowa, a w kierunku etiopskich organizacji antyterrorystycznych płyną strumienie pieniędzy z Waszyngtonu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina