Poniżona, stojąca na skraju bankructwa Irlandia straciła zaufanie do całej klasy politycznej. Wybory przegrała najbliższa narodowym ideałom partia, rządząca krajem niemal bez przerwy od dziesięcioleci.
Kiedy ponad dwa lata temu w Dublinie i Galway rozmawiałem z Polakami planującymi powrót do kraju, nikt z nich nie przypuszczał, że w tak krótkim czasie powody do wyjazdu staną się całkiem poważne. Wtedy moi rozmówcy chcieli wracać do Polski, choć w Irlandii mieli dobre posady w dużych instytucjach i korporacjach, na odpowiedzialnych i dobrze płatnych stanowiskach. Wracali, bo tęsknili za Polską, a nie dlatego, że źle im się wiodło w Irlandii. Na ulicach trudno było znaleźć starsze niż 2-letnie samochody. Łatwo to poznać po tablicach rejestracyjnych, zdradzających rok produkcji. Irlandczycy masowo ulegali kolejnym ofertom kredytowym, pozwalającym na kupno nowych aut, mimo zaciągniętych już pożyczek. Podobnie z kredytami budowlano-mieszkaniowymi. Nowe apartamentowce rosły jak na drożdżach i można było odnieść wrażenie, że na wszystkie nowe lokale znajdą się kupcy. W powszechnym zachwycie celtyckim tygrysem gospodarczym mało kto jednak rozumiał, że duża część tego sukcesu to efekt dmuchanego balonu i życia ponad stan. I wcale nie chodzi tylko o to, że premier Irlandii zarabiał więcej niż jakikolwiek przywódca demokratycznego kraju. Kiedy balon pękł i nastał kryzys, okazało się, że Irlandczycy przez lata byli oszukiwani przez polityków, bankowców i deweloperów. A i w tej triadzie jedni kiwali drugich. Przyjęte przez rząd metody, mające ratować kraj przed bankructwem, przede wszystkim ugięcie się pod naciskiem Unii Europejskiej i przyjęcie upokarzającej i wysoko oprocentowanej pożyczki, tylko dolały oliwy do ognia. Partia premiera Briana Cowena musiała odejść. A wraz z polskimi emigrantami, wracającymi do Polski, mogą wkrótce pojawić się u nas zarobkowi imigranci z Irlandii.
Skazani na sukces?
To największa porażka Fianna Fáil, czyli Partii Republikańskiej, w historii niepodległej Irlandii. Anglicy tłumaczą jej nazwę na „Soldiers of Destiny” (żołnierze przeznaczenia), i rzeczywiście, odkąd w 1932 r. stworzyli pierwszy rząd, wydawało się, że są przeznaczeni do rządzenia tym krajem. Tym bardziej że wśród jej założycieli znaleźli się ojcowie niepodległości, w tym Eamon de Valera. W sumie rządzili sami lub w koalicji przez ponad 60 lat w ciągu ostatnich prawie ośmiu dekad. Ostatnio zaś byli u władzy bez przerwy od prawie ćwierćwiecza. Partia postrzegana jest jako konserwatywna, choć termin ten w ich wypadku jest dość pojemny. I tak na przykład przez dłuższy czas w Parlamencie Europejskim Fianna Fáil należała do grupy Unii na rzecz Europy Narodów (sceptycznej wobec federalistycznej wizji integracji), a obecnie zasila szeregi Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy, stojącego po przeciwnej stronie. UEN wprawdzie już nie istnieje, ale ich kontynuatorami są przecież Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy, do których jednak FF nie przyłączyła się.
Kadencja poprzedniego parlamentu powinna wprawdzie skończyć się dopiero w przyszłym roku, ale do przedterminowych wyborów musiało dojść z powodu kryzysu ekonomicznego i politycznego, w jakim znalazł się kraj. Bezpośrednim powodem rozpisania wyborów było wyjście Zielonych z koalicji z partią premiera Cowena. Tak naprawdę jednak od dłuższego czasu wrzało w całej Irlandii. Zaczęło się od załamania na rynku nieruchomości. Okazało się, że winne są przede wszystkim banki, które nie ujawniały rzeczywistej wysokości udzielonych kredytów (swoją drogą ciekawe, jak to w ogóle możliwe). Mimo że było to jawne oszukiwanie rządu, premier Cowen udzielił gwarancji państwowych bankom, tworząc tzw. zły bank (niektórzy mówią: toksyczny), czyli państwową agencję wykupującą od banków niespłacone długi (NAMA). Ta szczodrość Cowena jeszcze bardziej zbulwersowała Irlandczyków, kiedy okazało się, że ich premier przyjaźni się z szefem jednego z upadających banków.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina