70 kilometrów za polską granicą przy minus dziesięciu stopniach zakwitły… kamienne krzyże. W mieście Szczepcia i Tońcia dotknęliśmy potężnej góry Ararat.
Pod lśniącym w popołudniowym słońcu pomnikiem Nikifora przemykają zmarznięci ludzie. Na ławeczce przy rzeźbie Waleriana Łukaszewicza młode Ukrainki pstrykają sobie fotki. Czy wiedzą, że w żyłach wynalazcy lampy naftowej płynęła ormiańska krew? Chyba nie. Po lwowskim wyślizganym bruku maszerujemy pod „świętą górę Ararat”. Jest tuż za rogiem. W jednej z trzech katedr miasta: ormiańskiej świątyni pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Rzut beretem? Jedynie pozornie. To wprawdzie kilkadziesiąt kilometrów od granicy, ale przedostanie się do Lwowa nie jest sielanką. Dłuuuugie kolejki w Korczowej i Medyce (staliśmy ponad 5 godzin), a potem jazda po dziurawej jak szwajcarski ser drodze. Zdążą przed Euro? Podobno zdążą. „Wyleją byle jak asfalt na miesiąc przed turniejem, a po pół roku wszystko wróci do dziurawej normy” – narzekają mieszkańcy Lwowa.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz, zdjęcia Roman Koszowski