Czasami między normalnością a dziwactwem przebiega tylko cienka granica umiaru – tego samego, który jest warunkiem możliwości każdej cnoty. Problem w tym, że współczesnemu człowiekowi coraz trudniej ten umiar znaleźć i zachować. Czym to skutkuje? Rozmaitymi dziwacznymi przejawami pobożności, które zadomowiają się w świecie ludzkiej religijności i z prawdziwą, zdrową wiarą niewiele mają wspólnego.
07.05.2023 09:39 GOSC.PL
Już wiele wieków temu Arystoteles przekonująco wykazał, że umiar to umiejętność znalezienia złotego środka między skrajnościami i że właśnie ta umiejętność pozwala człowiekowi właściwie, to znaczy spójnie i harmonijnie rozwijać się oraz wzrastać w doskonałości. Nie chodzi oczywiście o perfekcjonizm, ale o ugruntowanie w stałej, czyli niepodatnej na chwilowe nastroje, wahania i zmienne okoliczności losu dyspozycji do określonego dobra. Tym właśnie dla starożytnych była cnota. Chrześcijaństwo przejęło to myślenie i ukierunkowało na relację z Bogiem. Nie bez powodu w chrześcijańskiej teologii moralnej jedną z czterech cnót kardynalnych, na których opierają się wszystkie inne cnoty, jest – obok roztropności, sprawiedliwości i męstwa – umiarkowanie. Święty Tomasz z Akwinu w swojej „Sumie teologicznej” tak tłumaczył jego rolę: „Sama natura cnoty ma to do siebie, że skłania człowieka do dobra. Dobroć zaś człowieka polega na byciu zgodnie z rozumem (…). Dlatego cnotą ludzką jest to, co skłania człowieka do tego, co jest według rozumu. Do tego skłania zaś umiarkowanie, którego sama nazwa wskazuje na opanowanie lub umiar, który sprawia rozum; wobec tego umiarkowanie jest cnotą”.
Umiarkowanie wprowadza zatem światło rozumu w świat ludzkich zachowań moralny, czy też, jak pisał w innym miejscu swojej „Sumy teologicznej” Św. Tomasz, „oznacza pewne usposobienie lub umiar nałożony przez rozum na ludzkie działania i uczucia […]. Umiarkowanie bowiem odciąga człowieka od tego, co wbrew rozumowi nęci jego żądzę”. Nie chodzi przy tym wyłącznie o żądzę seksualną, ale w zasadzie o nadmiarowy pociąg do wszystkiego, co chcemy zdobyć i posiąść dla siebie. Takie „zdobycze” wcale nie muszą mieć wyłącznie charakteru materialnego. Bez umiaru możemy zdobywać określone dobra moralne (na przykład władzę, prestiż, uznanie), albo duchowe – na przykład religijne przeżycia. Bez umiaru możemy działać także pod wpływem rozmaitych namiętności, do których św. Jan od Krzyża zalicza między innymi, powierzchowną radość, lęk, czy tak zwaną fałszywą nadzieję. Jeśli uważnie przyjrzeć się rozmaitym nieuporządkowaniom i nadużyciom, które napotkać można w świecie ludzkiej religijności, u podstaw wielu z nich tkwi właśnie któraś z owych namiętności.
I tak skryty, zazwyczaj nieuświadomiony lęk rządzi tymi postawami religijnymi, które określić można mianem neurotycznych. Łączą się one często z silnie dualistycznym, gnostyckim obrazem świata, w którym zło toczy z dobrem bój niemal równorzędny, a szatan urasta do rangi Bożego konkurenta, który bezpardonowo wydziera mu z ręki większą część ludzkości i rzuca w otchłanie piekła. Wszystko to ubrane w apokaliptyczną narrację w stylu „trzech dni ciemności” generuje atmosferę religijnego napięcia i poczucia zagrożenia, które sprawiają, że określone przejawy pobożności (np. nabożeństwa, modlitwy, pokuta czy posty) podejmowane są w celu ocalenia duszy, wyrwania siebie lub kogoś ze szponów demonicznego zagrożenia, albo uniknięcia Bożego gniewu. Owszem, szatan istnieje i jest niebezpiecznym przeciwnikiem człowieka. Jednak pozbawione umiaru przypisywanie mu nadmiernej siły i możliwości szkodzenia w powiazaniu z mrocznym, wrogim obrazem uszkodzonego przez grzech świata jest przejawem neurotycznej religijności, która wyrwała się spod kontroli rozumu.
Podobnie ma się rzecz z fałszywą nadzieją. Ona z kolei wyrasta z naiwnego, zabobonnego myślenia, które w dużej mierze jest wynikiem religijności powierzchownej, pozbawionej często elementarnej wiedzy teologicznej. W przestrzeni wiary znaki i symbole – na przykład sakramentalia – są jednym z wielu sposobów wyrażania wiary. Gdy jednak brakuje podstawowej wiedzy, ich rozumienie zatraca się w skrajnościach, a one same stają się quasi magicznym remedium na wszelkie zło i dolegliwości. W konsekwencji ludzie są gotowi wiele poświęcić, aby pozyskać błogosławiony olej, egzorcyzmowaną sól, by wyposażyć się w świeconą wodę, cudowny medalik o specjalnej sile uzdrawiania lub zestaw modlitw na każdy dzień, z odmówieniem których wiążą się szczególne obietnice. Fałszywy charakter przyświecającej tego rodzaju zachowaniom nadziei wynika stąd, że zamiast w Bogu, lokowana jest ona w religijnych rytuałach lub „świętych” obiektach, które mają mieć moc skłonienia Boga do przychylności i udzielenia łask.
Wreszcie powierzchowna radość. Jej motywem napędowym jest niezdolność do rozróżnienia między Bogiem a Jego działaniem w człowieku lub też pochopne przypisywanie każdemu przyjemnemu religijnemu doznaniu ponadnaturalnego charakteru. I znów trzeba podkreślić, że chrześcijaństwo zakłada bliską obecność Boga w życiu każdego człowieka i możliwość zbudowania z Nim osobowej relacji. Rozum nakazuje jednak rozeznawać, które z duchowych doświadczeń są bezpośrednim przejawem bliskości Boga, a które jedynie pośrednio mogą na Boga naprowadzać; odróżniać duchowe natchnienia od emocjonalnych stanów, które – choć przyjemne i łączące się jakoś z wiarą – niekoniecznie muszą mieć charakter nadprzyrodzony. Rezygnacja z zaangażowania rozumu w ocenę duchowych doznań skutkuje brakiem rozeznania, a w konsekwencji – niezdolnością do obycia się bez nich i nieumiarkowaniem w dążeniu do ich uzyskania. Efekt? Uporczywe „kolekcjonowanie” duchowych przyjemności – właśnie dlatego uporczywe, że radość, którą generują, wciąż wymaga odnawiania; jest bowiem powierzchowna i dlatego ulotna. Powierzchowna radość grozi zarówno charyzmatykowi jak i tradycjonaliście. Mogą ją bowiem generować zarówno doświadczenia charyzmatyczne, jak i przeżycia liturgiczne – zwłaszcza, gdy ten, który ich doznaje, pielęgnuje w sobie poczucie wyjątkowości, wybrania i wrogości względem innych, obcych mu rodzajów doświadczeń.
Jak zatem nie przekroczyć cienkiej granicy umiaru i nie przekształcić zdrowej duchowości w religijne dziwactwo? Nie ma złotego środka, ale jest kilka sprawdzonych sposobów. Przede wszystkim trzymanie się ścieżki zdrowego rozsądku i unikanie skrajności. Dalej, zdrowa dawka krytycyzmu, dystansu do siebie i dobrego humoru. Wreszcie duchowy fundament osadzony w rzeczach sprawdzonych – w słowie Bożym, sakramentach, modlitwie osobistej, a także posłuszeństwo Magisterium Kościoła i solidna edukacja religijna. Wszak, modyfikując nieco słynne powiedzenie św. Teresy Wielkiej, gdy nie możemy posiąść jednocześnie mądrości i pobożności, wybierzmy raczej mądrość. Przynajmniej sobie oraz innym mniej zaszkodzimy.
Aleksander Bańka