Albo obrona Europy, albo przeciwstawienie się Chinom. Taką alternatywą straszą wpływowe środowiska w Waszyngtonie. Inni odpowiadają: jeśli USA chcą stawić czoła Chinom, nadal potrzebują Europy.
W ostatnich latach wiele już powiedziano, również na łamach GN, a to o wycofywaniu się Ameryki z Bliskiego Wschodu, a to o pozostawieniu Europy samej sobie – a wszystko albo pod hasłem „America first” (najpierw Ameryka), albo… „China first”. Właściwie obydwa hasła łączą się ze sobą nierozerwalnie: postawienie na interes Stanów Zjednoczonych na pierwszym miejscu w obecnej sytuacji wiąże się z angażowaniem coraz większych sił w regionie Pacyfiku. I tak rzeczywiście od lat się dzieje: zarówno koncentracja sił zbrojnych USA, jak i kolejne odsłony wojny handlowej są skoncentrowane na próbie zablokowania ekspansji Chin, które chcą odebrać Ameryce pałeczkę światowego hegemona. Czy to jednak musi oznaczać poluzowanie więzów euroatlantyckich, z ograniczeniem swojej roli w NATO włącznie? W Waszyngtonie nie ma jednomyślności w tej kwestii. Jest niemała i dość wpływowa grupa analityków, politologów i publicystów, którzy przekonują Biały Dom, że Stany Zjednoczone muszą radykalnie zredukować zaangażowanie w bezpieczeństwo europejskie, jeśli chcą poważnie myśleć o skutecznym przeciwstawieniu się Chinom. Zwolennicy utrzymania obecności w Europie odpowiadają jednak stanowczo, że postawienie sprawy w taki sposób – albo Europa, albo Chiny – jest z gruntu fałszywe.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina