Chrzest jest pierwszym i najważniejszym sakramentem odpuszczenia grzechów.
Jeśli chrzci się niemowlę, wówczas zgładzony zostaje tylko grzech pierworodny, bo dziecko nie ma grzechów osobistych. „W tych, którzy zostali odrodzeni, nie pozostaje więc nic, co mogłoby przeszkodzić im w wejściu do Królestwa Bożego, ani grzech Adama, ani grzech osobisty, ani skutki grzechu, wśród których najcięższym jest oddzielenie od Boga” (KKK 1263). Można powiedzieć prosto, że człowiek ochrzczony ma u Boga czyste konto. Katechizm dodaje jednocześnie: „W ochrzczonym pozostają jednak pewne doczesne konsekwencje grzechu, takie jak cierpienie, choroba, śmierć czy nieodłączne od życia ułomności, takie jak słabości charakteru, a także skłonność do grzechu, którą Tradycja nazywa »pożądliwością« lub metaforycznie »zarzewiem grzechu« (fomes peccati)” (KKK 1264). Owa pożądliwość jest nam pozostawiona „dla walki”, czytamy w katechizmie. To sformułowanie pochodzi z dokumentów Soboru Trydenckiego, który musiał zdefiniować pewne kwestie podniesione przez reformację. Luter uważał, że już sama pożądliwość jest grzechem, który zawsze tkwi w człowieku, nawet po chrzcie. Kościół katolicki akcentował realność przemiany, której dokonuje w nas chrzest. Owszem, pożądliwość nakłania do grzechu, ale grzech jest wtedy, gdy człowiek jej ulega i dopuszcza się grzesznego czynu. Tak więc prawdą jest, że po chrzcie człowiek nadal toczy duchową walkę. Jej powodem są czynniki zewnętrzne, takie jak pokusy, okazje do grzechu, oraz czynnik wewnętrzny – wspomniana wyżej skłonność do grzechu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Jaklewicz