O małych gestach wielkiego papieża z abp. Mieczysławem Mokrzyckim rozmawia Marcin Jakimowicz
Papież mówił coś osobistego o zamachu? O roli fatimskiej Maryi?
– Wiele razy przy różnych okazjach o tym wspominał. Mówił wprost: „Kolejne lata pontyfikatu są mi darowane”. Miał świadomość, że Ktoś poprowadził kulę tego śmiertelnego strzału. Wspominał rozmowy z Ali Agcą, który nie mógł zrozumieć, dlaczego chybił. Nie odpowiadał na żadne pytania papieża, tylko nieustannie dopytywał się o to, czym jest ta słynna tajemnica fatimska.
Czy bywały chwile, gdy papież chciał wyjść do ludzi, a wy ze względu na jego chorobę nie pozwalaliście mu?
– Tak. Wiele razy. Nieraz chciano mu oszczędzić, by po audiencjach generalnych nie podchodzili do niego chorzy, ale nigdy się na to nie zgodził. „A gdzie chorzy? – pytał. – Zawołajcie ich. Ja ich nie mogę zostawić”. Zapamiętałem to zdanie. W Szwajcarii do orędzia dołączono ręcznie napisaną kartkę. Można ją było pominąć, gdyby czytanie sprawiało Ojcu Świętemu trudności. Tak też zrobiliśmy. Podszedłem do papieża i mówię: „Ojcze Święty, nie trzeba tego czytać”, a on wykonał stanowczy gest ręką: „Idź już, idź”. Młodzież oszalała, zaczęła klaskać, bo to wyglądało tak, że my chcemy coś Janowi Pawłowi zabrać, a on nas przegania… Papież „już ich miał”. Przez taki niepozorny gest...
Pamiętam też jedną audiencję w Sali Klementyńskiej. Przyszły tłumy Polaków. Ojciec Hejmo wypełnił pielgrzymami aż trzy sale. Przesadził (śmiech). Papież zmęczony, schorowany przeciskał się dosłownie przez ten tłum. Gdy przeszedł jedną salę, zauważył, że druga jest również wypełniona ludźmi. Podchodził do nich, błogosławił. Nagle odwrócił się do mnie i rzucił: „Proszę mi zawołać mamę tego księdza. Zbyt szybko przeszedłem i nie poświęciłem jej za wiele czasu”. Jaką mamę? Jakiego księdza? Nie miałem pojęcia. Pytam księdza Stanisława, ale też nie wiedział, o kogo chodzi. Zaczęliśmy jej szukać. I wtedy ojciec Hejmo powiedział: „Ojcze Święty, oni są szczęśliwi, że mogli Ojca zobaczyć, dotknąć. Ta kobieta na pewno już wyjeżdża”. Wtedy papież odetchnął: „To dobrze. Bo potraktowałem ją nie tak, jak trzeba”. Papież, któremu jakiś ksiądz przedstawił swą mamę, miał wyrzuty sumienia, że nie zdążył poświęcić jej więcej czasu! Innym razem miał przyjąć jedynie kilka osób, ale okazało się, że sala pełna jest pielgrzymów z Libanu. Ojciec Święty przywitał kilka osób, a my w tym czasie przygotowaliśmy „wyjście ewakuacyjne”. Podszedłem i mówię: „Możemy już wyjść, tu, na prawo”. A on spojrzał na mnie i na ten ogromny tłum i powiedział: „Ja nie będę przed ludźmi uciekał!”. I, biedny, musiał przywitać wszystkich. Spóźnił się ponad godzinę na obiad. A proszę pamiętać, że w sali byli ludzie Wschodu. Koło nich nie przejdziesz ot, tak sobie. Pchają się, gestykulują, są natarczywi, opowiadają, muszą dotknąć Ojca Świętego, bo a nuż im ucieknie? Papież miał do nich ogromną cierpliwość.
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny