Czy upominanie się tradycjonalistów o tradycyjną doktrynę i liturgię jest bezpodstawne, czy też może stoją za nim głębokie racje? – pyta autor listu nadesłanego do naszej redakcji.
Opublikowany na naszym portalu tekst Agnieszki Huf "List do Tradycjonalisty" spotkał się z licznymi reakcjami. Do naszej redakcji swój list, będący odpowiedzią na zaproszenie do dyskusji, nadesłał Tomasz Dekert, adiunkt w Instytucie Kulturoznawstwa jezuickiej Akademii Ignatianum w Krakowie i redaktor kwartalnika "Christianitas". Jego wypowiedź publikujemy w całości poniżej:
Droga Charyzmatyczko!
Dziękuję Ci za Twój list i wyciągniętą rękę. Jako że jestem katolikiem zaangażowanym w coś, co z braku lepszego określenia można nazwać ruchem Tradycji, czuję się jego adresatem. A ponieważ z powodu odległości itp. nie będzie łatwo zorganizować spotkania przy kawie, pomyślałem sobie, że odpiszę Ci na list i tak odpowiem na Twoje zaproszenie do rozmowy. Może uda nam się prowadzić ją w ten sposób. Nie mam wątpliwości, że taka rozmowa jest potrzebna, ponieważ z pewnością dużą rolę w tej nieszczęsnej polaryzacji, którą zauważasz (i ja również) w Kościele odgrywa dobrze znany fakt, że my, tzn. ludzie, większość czasu spędzamy we własnych głowach i więcej, a pewnie i chętniej, obcujemy z naszymi wyobrażeniami na temat innych ludzi, niż z ich realnymi osobami. Media społecznościowe jako forma komunikacji, którą się na co dzień posługujemy, jeśli chodzi o kontakt z innymi dodatkowo pogłębiają problem. Nie są to może najważniejsze „generatory” tej sytuacji, jej źródła są moim zdaniem głębsze i bardziej obiektywne, ale z pewnością należą one do tych, które skutecznie blokują przejście na poziom prawdziwej debaty. Tym bardziej doceniam Twój gest.
Zacznę może od przedstawienia się i paru słów na swój temat. Nazywam się Tomasz Dekert, mam czterdzieści trzy lata, od ponad dwudziestu lat jestem mężem wspaniałej żony, Agnieszki, z którą wychowujemy cztery piękne i mądre córki oraz dwóch przystojnych i dzielnych synów. Mieszkamy na wsi w diecezji tarnowskiej, niedaleko Bochni. Od jakichś dwunastu lat staramy się regularnie uczęszczać całą rodziną na Msze św. w klasycznej formie rytu rzymskiego (zdarza się też, że w rycie dominikańskim) i generalnie, że się tak wyrażę, siedzimy w tym po uszy. Agnieszka zajmuje się domem, a kiedy może pisarstwem, do czego ma duży talent. Ja jestem z wykształcenia religioznawcą, pracuję jako adiunkt w Instytucie Kulturoznawstwa jezuickiej Akademii Ignatianum w Krakowie. Zajmowałem się naukowo różnymi rzeczami, moją pierwszą miłością badawczą było chrześcijaństwo II wieku i ówczesne polemiki doktrynalne, potem miałem okres, kiedy odkryłem wczesnochrześcijańską magię leczniczą (wiem, że to brzmi dziwnie, ale chodzi po prostu o badanie artefaktów magicznych z późnego antyku i wczesnego średniowiecza, które zawierają odniesienia do symboli i treści chrześcijańskich – jest tego sporo i jest to ekstremalnie ciekawe), a trochę równolegle, zacząłem łączyć wiedzę religioznawczą z zakresu teorii rytuału z pytaniem o kondycję liturgii katolickiej w związku z reformą liturgiczną. Aktualnie siedzę przede wszystkim w tym ostatnim. Mam również przyjemność być redaktorem kwartalnika „Christianitas”, w którym zajmujemy się odkrywaniem i kultywowaniem bogactwa jakim jest tradycyjny katolicyzm, nie tylko na obszarze liturgii, ale też kultury i życia społecznego. Prywatnie jestem amatorem (w źródłowym sensie amo, amare: kocham) śpiewu tradycyjnego, przede wszystkim liturgicznego, ale nie tylko. Ostatnio wpadłem w sidła miłości do gruzińskiej ludowej polifonii, skąd się chyba szybko nie wywikłam, choć w przeciwieństwie do chorału muszę się tu ograniczać wyłącznie do słuchania. Na szczęście nie mieszkam w Gruzji i nie mam stałego dostępu do ichniejszego wina, które też uwielbiam (te, które są dostępne u nas, nie są tak dobre). To mogłoby się okazać miłością trudniejszą do porzucenia.
Napisz proszę kilka słów o sobie. Tymczasem wiem, że pracujesz w „Gościu Niedzielnym”, i że jesteś związana z ruchem Odnowy Charyzmatycznej. Chętnie dowiem się więcej.
Zastanawiam się od czego zacząć odpowiedź na kwestie, które poruszyłaś w swoim liście. Generalnie podzielam Twój niepokój czy zmartwienie w kwestii wewnętrznego skłócenia Kościoła, w tym – bo przecież nie jest to jedyna płaszczyzna tych sporów – pomiędzy tradycjonalistami a charyzmatykami. Pamiętam, że kiedy, nie będąc jeszcze „tradsem”, w ogóle zacząłem mieć kontakt z przestrzenią okołokościelnych dyskusji internetowych, miałem podobne co Ty odczucia. Dlatego wydaje mi się, że dość dobrze Cię pod tym względem rozumiem. Po latach zacząłem patrzeć na to inaczej i choć pewnie jakiś udział ma w tym fakt, że zmieniłem punkt siedzenia, to jednak jestem pewien, że to nie wyczerpuje sprawy. Oczywiście epitety typu „wstrętny pajacu”, to po prostu hejt i chamstwo, które wystawia złe świadectwo ich używającym i tylko tak trzeba tego rodzaju wypowiedzi traktować. Znam dość dobrze brać tradsowską i nie mam złudzeń, że jest wśród nas mnóstwo tendencji do ideologii, snobizmu, napuszenia, niezdrowego pryncypializmu (niezdrowego, bo generalnie pryncypializm uważam za coś dobrego), ignorancji, zwykłej ludzkiej głupoty, itp. itd. Zresztą, jeśli wziąć pod uwagę kłótnie, to między nami zdarzają się one równie często i są co najmniej równie, a czasem może bardziej zajadłe, niż między tradsami a charyzmatykami. Najgorętsze konflikty, takie „na noże”, bywają między bliską rodziną lub sąsiadami, jako mieszkaniec „wsi spokojnej, wsi wesołej” wiem to bardzo dobrze. Rozumiem, że wygląda to źle, może odrzucać a nawet być gorszące, niemniej tam, gdzie są tego rodzaju spory, warto zajrzeć pod powierzchnię internetowego hałasu i zastanowić się nad jego przyczynami. Moim zdaniem tkwią one bardzo głęboko, a to, co obserwujemy na TT czy FB, to symptomy choroby (chorób) toczącej(ych) Kościół od dawna, które jednak przybrały nowe postaci w okresie posoborowym i z powodu zmian, jakie on wówczas przeszedł i ciągle przechodzi. Płynie z tego przygnębiający w pewnej mierze wniosek, że to się szybko nie skończy (tak naprawdę, to patrząc na historię Kościoła można nabrać przekonania, że będzie nam to towarzyszyło do Sądnego Dnia). Z drugiej strony jest to jednak świadectwo życia, tego, że wiara i związana z nią praktyka nie są dla nas sprawami obojętnymi. Nie broniąc absolutnie formy, jaką niekiedy przybierają w tym procesie wypowiedzi strony upominającej się o tradycyjną doktrynę i liturgię, prosiłbym Ciebie i wszystkich, którzy myślą podobnie, o wysiłek nawet nie tyle przebijania się przez nią, co może bardziej zastanowienia się, czy to upominanie się jest bezpodstawne, czy też może stoją za nim głębokie racje.
Piszesz „Dzielą tak naprawdę detale – to, co Ty znajdujesz w Tradycji, ja odkrywam w ruchu charyzmatycznym. A jednak to te detale sprawiają, że wyrósł pomiędzy nami tak potężny mur, że nie potrafimy dostrzec tego, co nas łączy, a nawet - co gorsza – Tego, który nas łączy”. To jedyny fragment Twojego listu, przy którym włącza się mój instynkt polemiczny. Ponieważ jednak prowadzimy tu rozmowę „przy kawie”, nie chcę z Tobą polemizować. Zamiast tego pozwól, że w krótkich słowach postaram się opisać Ci, co mnie osobiście popchnęło do odkrycia liturgicznej tradycji Kościoła, które to odkrycie z kolei pociągnęło za sobą kolejne: Kościoła jako Tradycji, Kościoła, który – parafrazując słowa Benedykta XVI – musi być w zgodzie sam ze sobą, przy czym ta jego tożsamość, której centralnym „miejscem” jest oddawanie Bogu chwały (a więc w pierwszym rzędzie liturgia) rozciąga się od Zesłania Ducha Świętego, aż do dzisiaj. Chciałbym Ci w ten sposób pokazać, że niekoniecznie chodzi o detale, i że mur pomiędzy nami (jak pokazuje nasza rozmowa, na szczęście nie nieprzekraczalny) nie ma fundamentów w osobistych preferencjach co do tego, w jaki sposób się modlić i jak żyć. Na pewno nie poruszę tu wszystkiego, ale jeśli uda się nam kontynuować tę korespondencję, będzie na to może miejsce kiedy indziej.
Nigdy jakoś specjalnie nie odszedłem od wiary. Mogę powiedzieć, że wychowałem się przy klasztorze kapucynów w Rozwadowie, byłem ileś lat ministrantem i członkiem katolickiego harcerstwa. Kościół był więc „od zawsze” moim domem. Miałem jednak okres – były to lata liceum – kiedy się przeciw wierze i jej wymaganiom buntowałem. Nawróciłem się krótko przed maturą, trafiając do… wspólnoty charyzmatycznej (przy tym samym klasztorze). Później zresztą, kiedy już na studiach trafiłem do dominikańskiej krakowskiej „Beczki”, również miałem ciągle kontakt z tym sposobem modlitwy, bo ówczesny nasz duszpasterz, były już dominikanin o. Jacek Krzysztofowicz, był do niej przekonany i ludziom w duszpasterstwo głębiej zaangażowanym (tzw. „odpowiedzialni”), do których się zaliczałem, tę duchowość proponował. Znam ją więc dość dobrze, a jeśli mam w stosunku do niej zastrzeżenia, to nie są oparte na uprzedzeniach, ani nawet na negatywnych doświadczeniach, bo takowych osobiście nie miałem. Ale to tylko na marginesie, nie będę teraz o tym pisał. Do 2008 roku moja wiedza nt. tradycyjnej liturgii, reformy liturgicznej itp. ograniczała się – z pewnym dość ważnym wyjątkiem – do tego, co „wiedzą” wszyscy. Że przed Soborem Msza była po łacinie, tyłem do ludu, nikt nic nie rozumiał, więc ludzie odmawiali różaniec, a potem przyszła reforma, która to wszystko naprawiła. (Swoją drogą, coś pokazuje fakt, że do tego czasu nie miałem nawet pojęcia o wydanym przez Benedykta XVI rok wcześniej dokumencie Summorum Pontificum, który miał efekt równouprawnienia starszej, „nadzwyczajnej”, formy rytu rzymskiego z liturgią posoborową.)
Wspomnianym wyjątkiem był chorał, tradycyjny śpiew liturgiczny Kościoła. W czasie, kiedy byłem w „Beczce” (1999-2002, ale kręciłem się tam jeszcze parę lat później), w krakowskim konwencie dominikanów była grupa braci mocno zaangażowanych w naukę i wykonawstwo chorału dominikańskiego i nie tylko. W pewnym momencie zacząłem śpiewać w męskiej scholii „San Clemente”, gdzie uczyliśmy się chorału starorzymskiego, a później również innych jego odmian. Było to dla mnie niezwykłe doświadczenie nie tylko emocjonalne (w bardzo szczególnym kluczu), ale też intelektualne. Przygotowało we mnie bowiem grunt do zadania pytania: Co się stało, że ten niesamowity, przebogaty, do gruntu biblijny i liturgiczny, pełen spokojnej radości, powagi i dostojeństwa śpiew jest prawie kompletnie nieobecny w znanej mi liturgii? Dlaczego, mając pod ręką cały rozległy skarbiec gotowych do użycia na każdą liturgię, pochodzących często sprzed ponad tysiąca lat (a może i dłużej, są teorie, że chorał wywodzi się ze śpiewu synagogi) utworów, Kościół z niego nie korzysta? No dobrze, łacina, trudne melodie, nie takie na C-dur, G-dur, D-dur, które można sobie podśpiewywać pod nosem (swoją drogą, chorał też można, moi współlokatorzy na studiach śmiali się z moich melizmatów pod prysznicem), ale mimo wszystko. Charyzmatycy modlą się glosolalią, której przecież nie rozumieją ani oni, ani inni, mało tego, która, choć podobno są przypadki, że ludzie używają nieświadomie istniejących języków, to w większości przypadków jest strumieniem dźwięków i sylab pozbawionych przekładalnego znaczenia. Nawet jeśli ktoś „tłumaczy” proroctwo, to przecież nie potrafiłby potem powiedzieć, że dane słowo oznaczało to czy tamto, nie napisałby glosolalycznego „słownika”. A łacina to jednak mimo wszystko zwykły język i z dotarciem do znaczenia danej modlitwy nie ma żadnego problemu. Dlaczego zatem chorał został wyrugowany z praktyki liturgicznej dzisiejszego katolicyzmu (bo w teorii jest, można zajrzeć do soborowej konstytucji Sacrosanctum Concilium i innych już posoborowych dokumentów nt. muzyki kościelnej)? Pytania mnożyły się jak – używając wyrażenia Nicka Fury’ego z którychś-tam Avengersów – „catholic rabbits”.
Wczesnym latem 2008 r. o. Tomasz Grabowski OP (ówczesny prowadzący „San Clemente”, dziś prezes wydawnictwa „W drodze”) zaproponował mi pracę w Dominikańskim Ośrodku Liturgicznym na stanowisku „menadżera kontentu” portalu internetowego Liturgia.pl (wtedy jeszcze się tak nie nazywał). Podchodziłem do tej pracy bez najmniejszych predylekcji do tradycjonalizmu, z zasobem wiedzy i świadomości śmiesznie małym, jeśli chodzi o to, czym miałem się zajmować. I bardzo szybko się co do tego zorientowałem. Okazało się bowiem, że jeśli tylko chce się w myśleniu o liturgii, jej kształcie, symbolice itp. wyjść poza czysto bieżące sprawy, typu propozycji śpiewów na daną niedzielę roku liturgicznego, trzeba sięgnąć w przeszłość. A zrobiwszy to, napotyka się wielką dziurę i mnóstwo pozrywanych i powiewających nici. Ta dziura to była reforma liturgiczna oraz sposób, w jaki została wdrożona, których najlepszym znanym mi podsumowaniem są słowa amerykańskiego jezuity, o. Johna Baldovina (zresztą gorącego jej zwolennika i krytyka tradycjonalizmu). W jednym ze swoich artykułów pisze tak: „Implementacja reformy pod nadzorem Bugniniego i przy zaangażowaniu mnóstwa ekspertów z dziedziny historii, teologii i duszpasterstwa zaowocowała kompletną wernakularyzacją liturgii, zmianą orientacji celebransa na versus populum, dogłębną a nawet radykalną transformacją porządku mszy oraz daleko idącym remanentem roku liturgicznego, nie wspominając o całkowitej rewizji obrzędów sakramentalnych i liturgii godzin” (The Twentieth Century Reform of the Liturgy: Outcomes and Prospects, „Institute of Liturgical Studies Occasional Papers” 126 [2017], s. 4–5). Tu tkwiło wyjaśnienie moich spostrzeżeń i pytań odnośnie chorału, jak też wrażenia rozdarcia i jakiegoś braku logiki w historii naszego kultu. Jakby moment (w rzeczywistości, rzecz jasna, kilku-, kilkunastoletni proces) reformy był…, no właśnie, czym? Przecież nie powstaniem nowego Kościoła, co próbują niekiedy sugerować radykalni zwolennicy „ducha Soboru”, a co byłoby spójne z tak ogromną zmianą liturgii, polegającą w zasadzie na napisaniu jej od nowa, tak, jakby jej dotychczasowy kształt (w bardzo szerokim sensie) nie stanowił integralnego dziedzictwa Kościoła a co najwyżej luźny rezerwuar elementów, które można rozsypać i poukładać na nowo. Nie, teoretycznie Kościół jest ciągle jeden i ten sam i – również teoretycznie – nic się w nim pod względem istoty nie zmieniło. A przecież sam fakt muru, który zdiagnozowałaś pokazuje, że coś jest jednak nie tak.
Dlaczego Ci o tym wszystkim piszę? Bo moim zdaniem, żyjemy w Kościele dotkniętym czymś w rodzaju rozdwojenia jaźni i choroby pamięci, skonfliktowanym sam ze sobą. I to właśnie te zjawiska są przyczyną rozdarć, których symptomem są wojny internetowe (w tym świetle widać, że mimo wszystko te ostatnie nie są największym problemem). Liturgia jest sercem Kościoła jako rzeczywistości sakramentalnej, jego – jak nazywa to soborowa konstytucja – „źródłem i szczytem”. Niesie ze sobą, a w każdym razie powinna nieść, niejako ucieleśnioną modlitwę całego Kościoła, nie tylko tej socjologicznie czy nawet emocjonalnie rozumianej i przyjmowanej wspólnoty, którą jesteśmy dzisiaj, ale wszystkich pokoleń przed nami, w tym świętych, którzy oglądają już Boga twarzą w twarz. Ten aspekt ucieleśnienia modlitwy eklezjalnej zbiorowości przekraczającej ograniczenia czasu i miejsca jest kluczowy. Wyobraźmy sobie, że będąc już w jakimś dość zaawansowanym wieku robimy sobie cielesny lifting, który ma z nas znowu zrobić piętnastolatków, a w dodatku przestawiamy sobie różne organy i narządy, ponieważ wpadliśmy na pomysł, że będą one tam lepiej pełnić swoje funkcje. I zaczynamy zachowywać się w sposób, w jaki wyobrażamy sobie zachowania piętnastolatków, jednocześnie wmawiając, również, a może przede wszystkim samym sobie, że nic istotnego się nie zmieniło i wciąż jesteśmy tą samą osobą. Przepraszam za tę kiepską metaforę, ale w moim odczuciu na swój ułomny sposób odzwierciedla ona obecną kondycję Kościoła. Problem z tradsami i ich (naszym) upominaniem się nie wynika z preferencji co do duchowości, łaciny czy starych szat. Nie chodzi o detale, tylko o pytanie o tożsamość Kościoła.
Strasznie się rozpisałem, więc na tym zakończę. Mam nadzieję, że Cię nie zanudziłem, i że będziemy mogli kontynuować.
Twój in Christo,
Tomasz
List do redakcji