Karnawałowe nastroje komentujących wizytę Joe Bidena w Kijowie i Warszawie mogą czarować zmęczonych wojną odbiorców, ale samej wojny nie zakończą. I jeśli wsłuchać się w to, co Biden naprawdę powiedział, nasuwa się jeden wniosek: ta wojna szybko się nie skończy. I nie chodzi wyłącznie o Ukrainę.
27.02.2023 09:55 GOSC.PL
Nie spieszyłem się z komentarzem ani po wizycie Joe Bidena w Kijowie – choć było jasne, że dzieje się naprawdę ważna rzecz – ani po jego wystąpieniu w Warszawie – choć wszyscy wokół krzyczeli, że „dzieje się historia”. Wolałem, by opadły najpierw nieco emocje, rozbudzone do granic (nie)możliwości oczekiwania na „absolutnie przełomowe deklaracje”, by wybrzmiały do końca wielogodzinne analizy każdego ruchu prezydenta USA, szczegółowe opisy procedur, kolorów samochodów, obliczenia minut, jakie „dzielą nas od widoku głowy Bidena przesiadającego się z pociągu do Cadilaca” czy wręcz opisy pokoju hotelowego, w którym spędzi noc… Pewnie każdy z pompujących tę atmosferę wykonywał tu w jakimś sensie dobrze swoją robotę, choć trzeba przyznać, że poziom histerii medialnej wokół wizyty Bidena przekroczył chyba granice dobrego smaku. Gdy parę dni temu zapytałem prof. Zbigniewa Lewickiego, amerykanistę z UKSW, czy faktycznie mamy powody, by przesadzać z tym entuzjazmem za każdym razem, gdy przyjeżdża do nas każdy kolejny prezydent USA, odpowiedział: – Ja też czuję się często zażenowany tym, jak bardzo emocjonujemy się wizytą prezydenta USA (…). Dobrze, że przyjeżdżają, ale trzeba zachować pewien umiar, bądźmy dorośli [cała rozmowa w GN nr 8].
I żeby było jasne: naprawdę nie mam nic przeciwko temu, by urzędujący prezydent USA także w Polsce prowadził swoją globalną politykę, by z Polski kierował bardziej lub mniej zakodowane informacje do przywódców Rosji i Chin – bo taki wymiar miała jego dość przewidywalna przemowa; nie mam też nic przeciwko temu, by to w Warszawie prezydent Stanów Zjednoczonych rozpoczynał swoją długą kampanię wyborczą, dla siebie lub dla kandydata swojego obozu politycznego – bo taki charakter miała cała ta karnawałowa oprawa pod Arkadami Kubickiego, co podkreślały zwłaszcza dźwięki „Sky full of stars” zespołu Coldplay, towarzyszące Bidenowi przy schodzeniu ze sceny, utworu, który Amerykanie kojarzą z ogłaszaniem nominacji Bidena na kandydata do ostatnich wyborów z ramienia Partii Demokratycznej, utworu, który towarzyszył później ogłoszeniu jego zwycięstwa. Naprawdę nie musimy mieć nic przeciwko temu, że to wszystko dzieje się również w Polsce, jeśli tylko bezpieczeństwo Polski na tym skorzysta. Bo jest jasne, że to wszystko, czego byliśmy świadkami, to transakcja wiązana, w której głównym beneficjentem są Stany Zjednoczone, ale z której również Polska i kraje regionu mogą wyciągnąć korzyści, o ile transakcja da nam faktyczną gwarancję bezpieczeństwa. I jest oczywiste, że cała ta wyprawa Bidena była przede wszystkim realizowaniem globalnych interesów Stanów Zjednoczonych, nawet jeśli dla niego osobiście jako człowieka i polityka miała wymiar głównie moralny i symboliczny (wyjazd do Kijowa był nie tylko demonstracją siły USA przed Rosją, ale też wyrazem osobistej odwagi i głębokiego przekonania Bidena, że tak po prostu trzeba zrobić).
Prof. Lewicki we wspomnianej wyżej rozmowie mówi: – Pamiętajmy też, że w Ukrainie USA grają na osłabienie Rosji. To jest ich cel. Ukraina jest środkiem do osiągnięcia tego celu, powiedzmy sobie uczciwie – tanim kosztem, bo bez narażania życia żołnierzy amerykańskich. Nieważne, jak ten konflikt się zakończy, dla USA ważne jest to, że Rosja zużyje mnóstwo sprzętu i nie będzie miała możliwości, by to nadrobić (…). Amerykanie dostarczają Ukrainie broń wyprodukowaną w USA, a to oznacza, że koszt, jaki ponoszą, te miliardy dolarów z budżetu federalnego, to tylko częściowo jest wydatek – bo przecież to są zakupy broni w amerykańskich firmach zbrojeniowych, a to daje większe środki z podatków wpływające do budżetu, to oznacza również niższe bezrobocie itd. Jest więc to pomoc korzystna dla pomagającego [całość w nowym numerze GN].
Oczywiście, w naturalny sposób rodzi się pytanie: jeśli głównym celem USA jest trwałe i dotkliwe osłabienie Rosji, by w ten sposób pozbyć się jednego kłopotu w spodziewanej w przyszłości konfrontacji z Chinami, a równocześnie Putin i jego potencjalni następcy wcale nie szykują się do pokoju (nawet jeśli pocieszamy się porażkami armii rosyjskiej na froncie i słabym wystąpieniem Putina w orędziu o stanie państwa, nie ma wątpliwości, że nikt tam broni nie zamierza składać), to czy można w ogóle mówić o szansach na pokój w najbliższej przyszłości? Słowa Bidena o „decyzjach, które będziemy podejmować w ciągu najbliższych pięciu lat”, które „będą decydowały o przyszłości świata na wiele dziesiątków lat” sugerują raczej, że Amerykanie są już przekonani o tym, że ani wojna na Ukrainie nie skończy się szybko, ani nie będzie obejmowała tylko jej terytorium. Z jednej strony nasze uszy cieszą zapewnienia Bidena, że „USA będą bronić każdej piędzi NATO” w razie rosyjskiej napaści, ale to oznacza, że taki scenariusz jest brany poważnie pod uwagę. Tymczasem w naszym interesie jest nie dopuścić do sytuacji, by agresor w ogóle brał pod uwagę napaść – bo taki jest sens polityki odstraszania. Jest jasne, że bez amerykańskiej obecności w Polsce i bez dalszego wsparcia USA dla Ukrainy rosyjska agresja na kolejne kraje, w tym Polskę, byłaby tylko kwestią czasu, ale czy można mieć pewność, po wizycie Bidena, że USA zamierzają skutecznie Putina odstraszyć od uderzenia w kraj NATO? Czy raczej usłyszeliśmy między wierszami, że, owszem, będziemy was bronić, ale sama wojna jest nieunikniona?
Nie ma wątpliwości, że wizyta Bidena w Kijowie i w Warszawie była demonstracją siły Stanów Zjednoczonych i determinacji Waszyngtonu, by zachować, a nawet wzmocnić pozycję USA jako jedynego supermocarstwa. Jeśli będą towarzyszyły temu kolejne amerykańskie inwestycje w Polsce (trzy pierwsze reaktory atomowe ma realizować amerykański koncern), jeśli powstaną u nas faktycznie stałe bazy wojsk amerykańskich, a liczba żołnierzy i sprzętu zza oceanu jeszcze się zwiększy, i jeśli równolegle uda się Amerykanom zatrzymać Rosję, wyprzeć ją z Ukrainy i osłabić ją na tyle mocno, że o nowej wojnie nie będzie mogła myśleć – jeśli to wszystko okaże się czymś realnym, a nie wyłącznie dobrze sprzedanym wizerunkowo przedstawieniem w Warszawie, to będzie można mówić o nowym porządku światowym, w którym również Polska będzie nie tylko bezpieczna, ale stanie się kluczowym graczem na arenie międzynarodowej.
Inwazja Rosji na Ukrainę: nasza aktualizowana relacja
Jeśli jednak ten idealny plan się posypie, jeśli Chiny uznają, że chcą zaryzykować i dozbroją Rosję, jeśli sam Putin lub jego następca, mimo oczywistej słabości rosyjskiej armii, zechcą kontynuować szaleńczą wojnę, włączając w nią swój arsenał jądrowy, to nagle przypomnimy sobie słowa Bidena, wypowiedziane już dwukrotnie w ciągu roku, o długiej walce, która nas czeka. I wtedy nagle wszyscy uznają, że druga w ciągu roku wizyta Bidena w Polsce była nie tyle ogłoszeniem zwycięstwa demokracji nad autokracją (stały motyw w przemówieniach Bidena), ile wysłaniem sygnału przez USA: szykujcie się do wojny.
Jacek Dziedzina