Film "Nowicjusz" to opowieść o tym, jak działa Pan Bóg. - Nie ma w tym cukierkowatości, jest normalność - mówi reżyser dokumentu o. Łukasz Woś OP.
Magdalena Dobrzyniak: To nie jest pierwszy film, który traktuje o nowicjacie zakonnym, bo oglądaliśmy również jezuicki „Głos”. Robi się moda na obrazy opowiadające o dojrzewaniu powołania?
o. Łukasz Woś OP: Jestem w zakonie od ponad 20 lat, formacją braci zajmuję się od 12 lat. Dokonująca się w trakcie formacji przemiana jest niemal niemożliwa do zobaczenia przez kogoś z zewnątrz, a film pokazuje, w jaki sposób człowiek przechodzi tę drogę. Gdzieś od 2013 r. rozpocząłem nagrywanie prostych, małych form z życia w zakonie, aby to pokazać. Później zrobiłem dwie szkoły filmowe. W pierwszej nauczyłem się podstawowych elementów – nagrywania, montażu, a w drugiej – artystycznego sposobu opowiadania. Uchwycenie procesu przemiany jest łatwiejsze, gdy patrzymy na kogoś, nie na siebie. Dlatego powstał ten film.
Tytuł wskazuje nie na Boga, który powołuje, tylko na człowieka, który to powołanie rozeznaje. To świadomy zabieg?
Oczywiście. Najczęściej spotykamy dojrzałych, ukształtowanych zakonników, nie mamy możliwości zobaczyć ich jako chłopaków na początku drogi – zwyczajnych studentów, którzy czasem chcieliby się jeszcze wyszaleć, a z drugiej strony odkrywają zaproszenie Pana Boga. Dla mnie to jest piękne, że poznajemy Boga przez tych konkretnych mężczyzn, którzy coś odkryli i opowiadają o tym. Z jednej strony jest głos Boży, który nowicjusze mają dobrze odczytać, a z drugiej strony jest ich ludzka natura, z jej pragnieniami, tęsknotami, zmaganiami. To wszystko razem daje opowieść o tym, jak działa w nich Pan Bóg. Nie ma w tym cukierkowatości, jest normalność.
Czy w ogóle da się przekazać językiem filmu tak delikatny temat, jak ludzkie powołanie?
To jest trudne, ale możliwe. W moim filmie mierzyło się z tym trzech montażystów. Praca trwała cztery lata. Nie chodzi przecież o piękne kadry, tylko o to, by wydobyć żywego człowieka, który przechodzi pewną drogę dojrzewania do decyzji, pokazać jego zmagania z samym sobą w tej decyzji.
Jak wyglądała realizacja tego dokumentu? Kamera chodziła za bohaterami?
Wtedy mielibyśmy jakiegoś „Big Brothera”. Na tym etapie formacji towarzyszę chłopakom od ośmiu lat. Intuicyjnie wiem, co i kiedy przeżywają. W związku z tym byłem przy ważnych dla nich wydarzeniach i czułem, że można je pokazać. Były też takie, których pokazać nie wolno, i świadomie nie wchodziłem tam z kamerą. Są takie kadry, z których domyślamy się, że coś przeżywają. Są momenty, kiedy nic nie muszą mówić, a my wiemy, co się właśnie w nich dzieje. Jako widzowie przechodzimy z nimi pewien proces i czujemy ich emocje. Stają się nam bliscy. Na końcu filmu jeden z bohaterów wprowadza do nowicjatu nowych kandydatów. Widzowie mówili mi, że patrząc na nich, myśleli w duchu: „Oj, chłopcy, to, co was tu czeka, to będzie bardzo trudny czas”. Trochę jakby sami przeszli w filmie tę drogę.
Prapremiera filmu odbyła się w czasie obchodów jubileuszu 800-lecia dominikanów w Polsce. Czy to nie symbol sztafety pokoleń – od św. Jacka aż po dzisiejszych nowicjuszy?
Cieszę się, że pokazaliśmy go w tym czasie, choć w kinach pojawił się dużo później. Moim marzeniem jest, by film pomógł braciom odkryć na nowo to, z czym przyszli do zakonu, co mają głęboko w sobie, we wspomnieniu swojego nowicjatu, bo to jest najbardziej intensywny czas. Wtedy dzieją się rzeczy, o których później opowiada się latami. To tylko rok, ale to jest taki rok, kiedy wszystko, kim człowiek był przed zakonem, przestaje mieć znaczenie. Wszyscy zaczynamy z tego samego poziomu. Kiedy starsi ojcowie zaczynają opowiadać o swoich nowicjatach, nagle widzimy w nich chłopców, którzy w śmigus dyngus zalali całe piętro i przez cały dzień nie było wody w klasztorze. A potem sami stają się zakonnikami, którzy wprowadzają kolejnych nowicjuszy. Ten film wydobywa z nas to, co ukryte gdzieś głęboko. Podobnie jest z małżeństwami, które mają dobre wspomnienia swoich początków. Znam małżonków, którzy otwierają po wielu latach listy pisane do siebie i dziwią się, jacy byli naiwni, ale z drugiej strony – odkrywają prawdę o sobie, bo tam jest moc początku. W jednej z ostatnich scen widzimy ojca czytającego gazetę w salce, na której ścianach wiszą stare fotografie przedstawiające zakonników, których już nie ma. Wszystkich – nowicjuszy, dojrzałych zakonników i tych, którzy już nie żyją – łączy ten sam cykl doświadczeń.
Nowicjat to rzeczywistość dotykająca hermetycznego grona ludzi. Co może w tym obrazie zainteresować zwykłego człowieka?
Najważniejszą zasadą, jakiej nauczyłem się w Szkole Wajdy, jest uniwersalność. „Nowicjusz” jest zarówno dla studentów, bo robiłem dla nich pokazy i wiem, co w nich zagrało po obejrzeniu tego filmu, jak i dla małżonków. Pewna scena – nie będę jej teraz zdradzał – pomaga im odkryć, że w małżeństwie jest taki etap, w którym trzeba zdefiniować, gdzie jest moje prawdziwe miejsce. Nie jesteśmy w stanie być w pełni i tu, i tu – i w pracy, i w domu; i w świecie, i w zakonie. Kiedyś trzeba podjąć decyzję, co jest moim prawdziwym światem, a co jest tym, który jest na zewnątrz. Wielu osobom po tym filmie pozostaje świadomość: wiem, co jest moją prawdziwą drogą.
Czytaj także:
Magdalena Dobrzyniak