O strajku w stoczni, Matce Bożej w klapie i o „chwilach słabości” z Lechem Wałęsą rozmawiają Leszek Śliwa i Jacek Dziedzina.
Leszek Śliwa, Jacek Dziedzina: To jak to było z tym „skokiem przez płot”?
Lech Wałęsa: – Ja nie pamiętam dokładnie. Wszyscy pytają, w którym miejscu przeskakiwałem. A ja myślałem tylko o jednym: jak się dostać do środka.
Mówił Pan, że nie kierował się w stronę bramy, bo nie miał przepustki. A przecież 14 sierpnia wszystkich wpuszczali do środka, tylko nie wypuszczali na zewnątrz.
– Na pierwszej bramie przy pomniku nie wpuścili mnie. Na drugiej bramie również. Próbowałem iść dalej, tam nie było pomnika, były drzewa, jakaś rampa kolejowa. Wtedy miałem taką brzydką ksywkę: „Wół”. Pisali: „Wół jest na płocie”. Moim celem było znaleźć się w środku, a teraz czepiają się detali, że to nie był płot, tylko mur. No był mur, prawda.
Dość wysoki.
– Tak, ale tam były drzewa, ja jakoś po drzewach na ten mur się wdrapałem. Ja wiem, o co panowie chcecie zapytać: o te podejrzenia, że mnie esbecy motorówką podwieźli. To byłoby najgłupszą rzeczą, boby mnie na tacy oddali ludowi.
Dlaczego zatem spóźnił się Pan kilka godzin na umówiony strajk?
– Sam nie wiem, dlaczego się spóźniłem. A sprawdźcie teraz w IPN dokumentację esbecką: okazuje się, że gdybym próbował przyjechać na czas, nie miałbym żadnych szans. Oni czuli, że coś się dzieje. Gdybym próbował dojechać o umówionej godzinie, to musieliby mnie profilaktycznie zatrzymać. A przez moje spóźnienie mają kłopot: grupa, która mnie pilnuje, nie może mnie zamknąć, bo już jest dyrekcja. Muszą dzwonić i pytać, co robić z Wałęsą. Dyrekcja wiedziała o tym, że 10 lat wcześniej, kiedy zamknęli ludzi, to polała się krew, bo stoczniowcy wyszli i chcieli zabrać swoich kolegów. Więc komenda gdańska boi się podjąć decyzję, dzwoni do Warszawy. Tam minister spraw wewnętrznych albo premier dzwoni do dyrektora Gniecha i pyta, jaka jest sytuacja. A ten, trzęsąc się, odpowiada: „My panujemy nad wszystkim, to już się wygasza powoli, za parę minut będzie po strajku”. Wtedy minister dzwoni do komendy gdańskiej i mówi: „Pilnować Wałęsę, ale nie zamykać”. A ja powoli jadę tramwajem, spóźniony 3 lub 4 godziny. I w ostatnim momencie jest decyzja: zamknąć Wałęsę. A ja już jestem na murze. I tam jest meldunek: „Za późno”. Takim sposobem dostałem się do środka.
Nie wahał się Pan, żeby przystąpić do strajku? Bogdan Borusewicz twierdzi, że nie miał Pan na to ochoty.
– Ja się wahałem przed podjęciem decyzji. Nie miałem ochoty z różnych względów. Choćby dlatego, że dziecko mi się urodziło. Poza tym wiedziałem, że na mnie się to skupi, że ta młodzież ze stoczni jest nieprzygotowana, że nie są w stanie tego poprowadzić. Czułem wewnętrznie, że jest za wcześnie, że nie jesteśmy dobrze przygotowani. Przecież ja miałem na koncie ’70 rok, byłem mocno przegrany, nie byłem dobrze przygotowany do walki. Ale skoro decyzja zapadła, to jeśli ja powiedziałem „tak”, to już nie ma zmiłuj się.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
rozmowa z Lechem Wałęsą