O burzliwych kolejach losu z prof. Adamem Danielem Rotfeldem rozmawia Andrzej Grajewski
Andrzej Grajewski: Urodził się Pan w Przemyślanach koło Lwowa w marcu 1938 r. W jakiej rodzinie?
Adam Daniel Rotfeld: – Moja wiedza na ten temat jest dość ograniczona. Los sprawił, że właściwie nie znałem swoich rodziców. Siostra, choć starsza ode mnie, także niewiele pamiętała. W związku z przeżyciami wojennymi przedwcześnie umarła. Ojciec miał w Przemyślanach kancelarię adwokacką. Mówiono mi, że był przewodniczącym rady adwokackiej. Był też przewodniczącym gminy żydowskiej w Przemyślanach. W domu jednak rozmawiano po polsku.
Jak Pan trafił do klasztoru w Uniowie?
- Ojciec reprezentował przed wojną interesy prawne zakonu studytów w Uniowie. Najpierw do klasztoru posłano starsze dzieci, moich kuzynów. Kiedy wrócili – bo nie chcieli tam zostać – trafiło na mnie.
Jak zaczęła się okupacja niemiecka?
- Latem 1941 roku do Przemyślan weszli Niemcy. Sporo mieszkańców ewakuowało się, uciekało na Wschód. Wiele lat po wojnie przypadkowo spotkany podczas wakacji na Wybrzeżu syn kierownika poczty z Przemyślan opowiedział mi, że jego ojciec zaproponował mojemu, aby wyjechali wspólnie. Ojciec odmówił. Miał wówczas powiedzieć, że zostaje, ponieważ wie, że to „bolszewicy są barbarzyńcami, a Niemcy są narodem cywilizowanym. Zostaję”. Wkrótce zaczęły się łapanki, akcje, rozstrzeliwania. Rodzina podjęła decyzję, by ratować przede wszystkim dzieci. Wówczas właśnie rozegrała się scena, którą doskonale pamiętam.
Ile Pan miał lat?
- Był to grudzień 1941 r. Miałem wówczas 3 i pół roku. Zakonnik, który przywiózł moich kuzynów, miał na imię Daniił, z ukraińska mówiono Danyło. Stanął w drzwiach i zwrócił się do ojca: „Panie doktorze, a może by Pan swojego syna oddał”. I nagle wszyscy na mnie spojrzeli i zaczęli mnie szybko ubierać w zimowe rzeczy. Wsadzono mnie na wóz wymoszczony sianem, przykryto burką. Brat Daniel, z którym jechałem do Uniowa, siedział obok woźnicy, młodego chłopaka. Proszę sobie wyobrazić, że przed rokiem w maju byłem w Uniowie na jednej z uroczystości. Podszedł do mnie starszy pan, po osiemdziesiątce, i powiedział: „To ja byłem woźnicą. Siedziałem obok brata Daniiła…”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Andrzej Grajewski