O podlizywaniu się Panu Bogu, świątecznych życzeniach i dawnych komediach z Janem Kobuszewskim rozmawia Barbara Gruszka-Zych
Barbara Gruszka-Zych: Jakie były Pana Wigilie w dzieciństwie?
Jan Kobuszewski: – Podczas pierwszej, którą pamiętam, miałem 4 lata. To był 1938 r. i, niestety, to jedyna Wigilia w tzw. dobrych, przedwojennych czasach. Była choinka i św. Mikołaj, za którego przebrał się mój tata, Edward. W czasie następnej, w 1939 r., było zimno i bardzo skromnie – malutka choinka, prezenty prawie żadne, nie było nawet śledzi. Przy stole zasiadała cała moja rodzina – mama, tata, dwie starsze siostry, ciocia Janeczka, która mieszkała z nami odkąd pamiętam, gosposia i dalsza rodzina mamy, bo jej mieszkanie zostało zniszczone. Potem były kolejne Wigilie okupacyjne…
Czego sobie wtedy życzyliście?
– Zakończenia wojny, przeżycia jej, w jakimś sensie spełnienia marzeń. Pamiętam kilka bardzo ciężkich Wigilii okupacyjnych z malusieńkimi choinkami, bo na tę wielką doczekałem się dopiero po wojnie, kiedy byłem już starszym chłopcem. Po powstaniu trafiliśmy do obozu w Pruszkowie, a stamtąd w bydlęcych wagonach wywieźli nas w Kieleckie. Krzcięcice, wieś, w której zamieszkaliśmy, do dziś bardzo mile wspominam. Tam Boże Narodzenie świętowaliśmy w 400-letnim wikariacie, gdzie było nasze mieszkanie. Do stołu zasiadało się w starych ławkach kościelnych. Dostałem wtedy „Ostatniego Mohikanina” Coopera. Po latach Wydawnictwo Poznańskie dedykowało mi tę książkę, dlatego że kiedyś powiedziałem, że to jeden z najpiękniejszych prezentów, jaki w życiu dostałem i mam. Wigilie powojenne były biedne, ale radosne, bo na szczęście wszyscy z rodziny przeżyli. Wróciliśmy do Warszawy na Saską Kępę. Grono siedzących przy stole powiększyło się o dwóch szwagrów, a potem ja z Hanią pobraliśmy się i rodzina wzrastała. Boże Narodzenie to dla mnie najbardziej promienne święta kościelne i rodzinne.
Ale w czasie wigilii najbardziej odczuwa się nieobecność bliskich.
– Ponieważ jestem człowiekiem wierzącym, to na każdej wigilii, ci, którzy odeszli, są przy mnie. A ja wiem, że niedługo się z nimi spotkam…
Początki swojej wiary kojarzę z moją babcią, a Pan?
– A ja z mamą, ale też z ojcem. Mama Alina była spiritus movens jeśli chodzi o wiarę, ale i w ogóle zawierzenie Panu Bogu. Z ojcem w czasie okupacji chodziłem na nabożeństwa majowe i czerwcowe, duże wrażenie robiły na mnie procesje. Ojciec pracował w Pocztowej Kasie Oszczędności i wracał z biura o trzeciej, a już o czwartej wychodziliśmy na długie spacery. Byłem mały i potrzebowałem męskiej opieki, a ojciec był zakochanym varsavianistą i oprowadzał mnie po mieście. W maju, przechodząc przez plac Trzech Krzyży, zawsze wstępowaliśmy do kościoła św. Aleksandra na nabożeństwo majowe.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
rozmowa z Janem Kobuszewskim