O tym, co widziała pielęgniarka, pracująca na oddziale ginekologiczno-położniczym w latach 50., 60. i 70., i jak próbowała ratować przed zabiciem nienarodzone dzieci, z Cecylią Krystyną Jankowską rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Cecylia Krystyna Jankowska przez 32 lata pracowała jako pielęgniarka na oddziale ginekologiczno-położniczym, a potem w przychodni Szpitala nr 1 w Bydgoszczy, dziś przemianowanego na szpital kliniczny. Była świadkiem mordowania dzieci nienarodzonych w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Po raz pierwszy zdecydowała się o tym opowiedzieć „Gościowi Niedzielnemu”. Ma 74 lata. Od 17 lat porusza się na wózku.
Barbara Gruszka-Zych: Podczas nauki w liceum medycznym wybrała Pani specjalność: pediatria...
Cecylia Krystyna Jankowska: – Ale już na praktyce trafiłam na nieszczęsną ginekologię-położnictwo, której od początku bardzo nie lubiłam, bo wiedziałam, że tam zabijali te biedne dzieci. Każda z pielęgniarek musiała przejść przez wszystkie oddziały szpitala przed dyplomem. W tamtych latach obowiązywały tzw. nakazy pracy i po ukończeniu nauki w liceum medycznym znów trafiłam na ginekologię.
Była Pani przełożoną pielęgniarek i wymyśliła Pani, żeby szczątki zabijanych nienarodzonych dzieci składać w słojach z formaliną i wodą.
– Nie, to mój przełożony, doktor Sypniewski, podsunął mi tę myśl. On nigdy by żadnej skrobanki, jak to wtedy nazywali, nie zrobił. Jak do jego gabinetu przychodziły kobiety, to pokazywał im czasopisma ze zdjęciami dzieci poczętych. Jak wyglądają w którym tygodniu życia, żeby nikt nie mówił: „To tylko galaretka”. „Po to uczyłem się za lekarza, żeby ratować życie, a nie zabijać” – powtarzał. I kiedy widział skrobanki, pytał mnie: „Co robimy, siostro Krystyno?”. To wtedy wymyśliłam te słoje, takie wyższe, jak ten czajnik. Nie chodziłam na te skrobanki, dopiero potem zbierałam resztki ciałek albo samą krew, którą wkładali do miski albo po prostu do zlewu. A potem tego małego człowieka wyrzucali do ubikacji, odpływał kanałami? Starałam się te dzieci chrzcić. Na słoikach pisałam ich imiona: Anna, Antoni… Tych kobiet do skrobanek było bardzo dużo, tyle że aż strach. Nikt ich nie zliczy, pewnie tysiące, to szło taśmowo, zawsze stały kolejki. A ja mówiłam „dajcie mi spokój z tymi zabijaniami”. Raz tylko asystowałam przy skrobance, przy pacjentce, która potem zmarła. Lekarz rozszerzył jej kanał szyjki macicy i kawałkami wyciągał dziecko. Człowiek słyszał, jak pękają miażdżone kostki, do dziś to pamiętam… A tak to nie umieli zmusić mnie do tego, nie szłam… Denerwuję się, bo to ciężkie wspomnienia.
Dlaczego zmarła tamta kobieta, która przyszła zabić swoje dziecko?
– Bo przebili jej ścianę macicy. Kiedy już przeczuwała, że umrze, poprosiła mnie, żebym położyła jej dziecko w słoju na sercu. Dała mu imię Anna Maria, tak też napisałam na karteczce, którą przykleiłam na słoju. I Anna Maria poszła za mamą do trumny. Nie chciałam zmarłej położyć słoja na sercu, bo myślałam, że się rozbije i postawiłam w nogach. Ale kiedy ostatni raz otworzono trumnę, wszyscy staliśmy wstrząśnięci, bo kobieta trzymała rękę na sercu, jakby przytulała niewidzialne dziecko…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
rozmowa z Cecylią Krystyna Jankowską