O nocy, kryzysie i szczurach pływających dwie doby z Wojciechem Ziółkiem SJ rozmawia Marcin Jakimowicz
Wojciech Ziółek jezuita, wieloletni duszpasterz akademicki, proboszcz wrocławskiej parafii św. Klemensa Dworzaka.
Marcin Jakimowicz: Czy jako dziecko bał się Ojciec nocy?
O. Wojciech Ziółek: – Bałem się śmierci, ciemności. Pamiętam, jak mama wychodziła z domu i żartowała: „Idę w świat”. Pół biedy, gdy szła „w świat” w ciągu dnia, gorzej, gdy działo się to w nocy. Podobno słuchając jako dziecko Ewangelii o Judaszu wychodzącym w ciemną noc, Ojciec płakał… – Tak. Nie bałem się nawet samej scenerii nocy, ale nie mogłem pogodzić się z tym, że Pan Jezus nie starał się go zawrócić, nie krzyczał: Stój, poczekaj! Judasz wyszedł w ciemność i koniec. Byłem ministrantem od szóstego roku życia. Wiedziałem, kiedy będzie czytana ta Ewangelia. Bałem się jej, a jednocześnie bardzo na nią czekałem. Rodzice opowiadali, że Pan Jezus jest taki dobry, a tu taka sytuacja. Judasz wychodzi, a Jezus milczy. Coś mi się nie zgadzało. Nadal wierzę, że Pan Bóg znalazł jakoś do niego drogę…
Dlaczego boimy się nocy?
– Bo obnaża w nas to, co staramy się zakryć w ciągu dnia. Najbardziej boimy się, gdy jesteśmy w jakimś dołku. Noce w depresji są straszne. Jeśli usnę, to świetnie. To jedyny fajny czas, bo nic się nie czuje. Gorzej, gdy nie potrafię uciec w sen.
Rzadko słyszy się z ambony słowa: mam kryzys. Wolimy opowiadać o świetle. Ewangelizacja zamienia się w poklepywanie po ramieniu i szczerzenie zębów…
– Tak. „I odtąd Jezus i ja wciąż, ręka w rękę, dzielimy razem trudności wszelkie”…
Przeżył Ojciec poważny kryzys wiary?
– Tak. Gdyby mi ktoś opowiadał, że kryzys może być prezentem od Pana Boga, i że można Go w nim spotkać, to pewnie bym mu nie uwierzył. Ale ja tego dotknąłem! Pan Bóg przeczołgał mnie przez taki stan. Niesamowicie przemieniające doświadczenie. W kryzysie spotkałem Boga, ale to spotkanie nie było błogie! W jednej chwili świat zawalił mi się na sześć lat. Kompletna ciemność. Byłem już jezuitą, ale przed święceniami. Na zewnątrz nieźle funkcjonowałem: robiłem nawet kabarety, ale wewnątrz była ogromna ciemność i straszny lęk. Myśli samobójcze były jednymi z najfajniejszych. Szkoda mi było tylko najbliższych, bo by ich zabolało… Po sześciu latach skamlania, szarpania się, proszenia i błagania powiedziałem Panu Bogu: „Jak nie, to nie. Koniec, kropka. Ja też mam swoją godność i nie będę się prosił do usranej śmierci. Nie będę wołał bez końca. Jeżeli chcesz, abym umarł, to umrę”. Przestałem wołać, przestałem się modlić. W takim stanie rozpocząłem rekolekcje na Sycylii (studiowałem wtedy we Włoszech). Niczego się po nich nie spodziewałem. Tyle rekolekcji wytrzymałem, przetrzymam i te. Pierwszego dnia czytaliśmy o Eliaszu, który położył się pod krzakiem janowca i zawołał: „Odbierz mi życie, o Panie, bo nie jestem lepszy od moich przodków”. Coś drgnęło, zacząłem słuchać. To była, wypisz, wymaluj, moja historia. Gdyby ktoś rozpoczął wtedy od opowiadania o Bożej miłości, to wyszedłbym po paru minutach. Do dziś nie znoszę, gdy ktoś krzyczy: „Słuchaj, Bóg cię kocha!”. Jestem dorosłym facetem i zawsze mam odruch: „Sam sobie posłuchaj i przestań mi tu krzyczeć”. Nie docierały do mnie słowa: „Nie lękaj się, bo cię wykupiłem”. Ładne teksty…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz