O Woodstocku, małym białym ubranku i przyjściu antychrysta z Tomkiem Budzyńskim rozmawia Marcin Jakimowicz
Marcin Jakimowicz: Zostaliście ostatnio niesamowicie ciepło przyjęci przez tysiące ludzi na Przystanku Woodstock... Nie bałeś się odrzucenia? Tego, że ludzie na „dzień dobry” was wygwiżdżą?
Tomasz Budzyński: – To był bardzo fajny koncert. Graliśmy wczesnym wieczorem, gdy jeszcze było widno i mogliśmy zobaczyć reakcję ludzi. Dwa lata temu grałem już tu z Armią. Ale koncert był bardzo późno w nocy. Nie widziałem publiki, tylko wielką czarną ścianę. A teraz jak na dłoni widać było, jak przybywa ludzi, jak reagują. Media piszą, że na Woodstock zjeżdża się głównie antyklerykalnie nastawiona publiczność. To są mity. Tam są normalni ludzie, poszukujący swego miejsca w życiu, nadziei. Przed nami grał zespół Indios Bravos. Byli bardzo dobrze przyjęci. Zastanawiałem się, jak ludzie przyjmą nasz, nieco specyficzny zespół (śmiech). I bisowaliśmy, a ludzie nie chcieli nas wypuścić ze sceny.
Widziałem ten koncert i zastanawiałem się nad jednym: stoisz i śpiewasz do mikrofonu czyste Słowo Boże. Ostre jak miecz. Co się wtedy dzieje? Czy ono dotyka tego szalejącego tłumu?
– Teksty w 2 Tm 2,3 to nie moje słowa. To Słowo Boga, więc nawet jeśli nie dotyka zmysłów, to dotyka duszy. Ale powiem ci szczerze, ja się w ogóle nad tym nie zastanawiam. Bo gdybym o tym myślał, to bym się wykończył nerwowo. Nie jest moim przywilejem znać to i widzieć, czy to „działa”. Bóg zakrywa często owoce. Ja tylko daję swoje ciało – gardło, usta. To są słowa psalmów, Dobra Nowina dla każdego człowieka. I na Woodstocku zauważyłem, że ci ludzie potrzebują tego słowa. Oni chcą tego słuchać! Czy ktoś im kazał krzyczeć: Marana tha? Czy ktoś ich przymusił do tego, by przez godzinę słuchali psalmów? Wierzę, że większość z nich nadstawiała ucha. Większość. Czy słowa śpiewane ze sceny działają? Nie wiem i nie muszę wiedzieć. Lepiej, żebym nie wiedział. Działają na nas, to wiem na pewno. Oświetlają moje życie. Nie sposób, mimo wieloletniej koncertowej rutyny, śpiewać tych słów i nie modlić się...
No tak, ale dziesięć lat temu mieliście mocne doświadczenie, że te słowa dotykały, zmieniały ludzi. A teraz?
– Zmieniło się tylko nasze rozumienie tych słów i nasz stosunek do Ewangelii. Kiedyś nie bardzo rozumiałem, o czym śpiewam. A teraz, po dziesięciu latach życia we wspólnocie Kościoła, na drodze neokatechumenalnej, zaczynam powoli rozumieć, co to słowo znaczy.
Inaczej śpiewasz słowa „Ma- rana tha” niż przed dziesięciu laty?
– Jasne, że inaczej.
Z większą tęsknotą?
– Tak! Bo ja poznałem swoją bezsilność. Dziesięć lat temu byłem neofitą, fruwałem. Obwieszałem się medalikami, krzyżykami. A dziś, widzisz, nie mam już ich na szyi. To jest jak z zakochaniem. Na początku chcesz o tym krzyczeć wszystkim dokoła, śpiewać na ulicach i myślisz, że od ciebie wiele zależy. Wydaje ci się, że jeśli wyjdziesz na scenę i powiesz tłumom o Jezusie, to one padną na kolana. I ta presja, że musisz złożyć świadectwo w czasie koncertu, bo jeśli nic nie powiesz, to... A co, Pana Boga nie ma?
Człowiek, który jest dla mnie duchowym autorytetem, powiedział: – Wy lepiej więcej grajcie, a mniej gadajcie (śmiech). Bardzo mądre słowa. Wiem jedno: Chrystus jest mi jeszcze bardziej potrzebny niż dziesięć lat temu. To jest skała, na której opiera się moje życie. A ja już przestałem udzielać ludziom dobrych rad.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Rozmowa z Tomkiem Budzyńskim