O tym, czy reporterzy płaczą, co widać w radiu i jak działają brukowce, z Anną Sekudewicz rozmawia Marcin Jakimowicz
Anna Sekudewicz – jedna z najlepszych europejskich dziennikarek radiowych. Laureatka kilkudziesięciu nagród, m.in. Prix Italia 2004 za materiał „Cena pracy” (wspólnie z Anną Dudzińską). Za dokonania w dziedzinie reportażu otrzymała Złoty Mikrofon i tytuł Mistrza Radia. Pracuje w Radiu Katowice.
Marcin Jakimowicz: Od wielu lat jeździ Pani z mikrofonem. Czy ludzie boją się dziennikarzy?
Anna Sekudewicz: – Reagują bardzo różnie. Niektórzy otwierają się momentalnie, czasami zbyt gwałtownie, niemal wylewają swoje emocje, do innych dociera się bardzo powoli. W człowieku jest jednak naturalna psychologiczna potrzeba mówienia o sobie. Każdy ma na swój temat garść przemyśleń, wątpliwości. I gdy taka osoba zobaczy kogoś, kto przychodzi, by jej wysłuchać, zaczyna mówić. Często jest tak, że ktoś, kto jest zablokowany i kilka razy pod rząd odpowiada: „Nic Pani nie powiem!”, potem, gdy przekona się, że nie mam złych intencji, zaczyna mówić najciekawsze rzeczy. Ja nie mam nigdy z góry założonej tezy, nie dążę za wszelką cenę do tego, by od rozmówcy usłyszeć dokładnie to, co sobie zaplanowałam. Przecież niczego bym się o nim nie dowiedziała!
Siada Pani i słucha?
– Tak. To najważniejsze. Jestem dociekliwa, ale drążę tylko opowieść rozmówcy.
To chyba uczy ogromnej pokory? Po trzydziestu latach pracy i międzynarodowych nagrodach tak po prostu usiąść i słuchać?
– Tak, to uczy kolosalnej pokory. Bo pokora jest najważniejszą cechą dziennikarza.
???
– Tak, tak. I to nie jest moje odkrycie. Tak powiedział Ryszard Kapuściński. Gdy zapytano go o to, co jest podstawową cechą reportera, ku ogromnemu zdumieniu pytających odpowiedział: pokora. Nie błyskawiczne reagowanie, nie spryt, odwaga, determinacja. Pokora! Bo dziennikarz wchodzi w cudzą rzeczywistość i musi nauczyć się słuchać.
A jeśli już wie, co chce napisać? Dziennikarze z brukowców, działających według tabloidu, mają często w szufladach teksty napisane przed rozmową z ich bohaterami...
– To po co takie teksty? One niczym nie zaskakują. A słuchanie ludzi rodzi niesamowite niespodzianki. Na przykład podczas pracy nad reportażem o Marii Bojarskiej i jej życiu z Tadeuszem Łomnickim pani Maria, po którymś z kolei spotkaniu, nagle wyciągnęła z szuflady kasety, na których Łomnicki ćwiczył swoje role. A mogłam ten reportaż załatwić jedną, prostą rozmową i wystarczyłoby. Ale wtedy nigdy nie dowiedziałabym się o tych osobistych nagraniach.
Czy da się opowiedzieć o ludzkiej tragedii, nie angażując się w nią emocjonalnie?
– Nie. Absolutnie. Człowiek wchodzi w to całym sobą. Czy można sobie wyobrazić reportaż o czyimś dramacie, jeśli ja pozostanę całkowicie chłodna? To niemożliwe.
Zdarzyło się Pani płakać przy materiale?
– Często jestem bardzo wzruszona. Czuję się bezradna, mam ściśnięte gardło.
A który reportaż najbardziej Panią wstrząsnął?
– Oj, było ich sporo. Na przykład jeden z ostatnich moich materiałów. Wiem, że dotykał on też ludzi tak obojętnych, że sądziłam, że nic już ich nie ruszy. To była opowieść o Basi – pielęgniarce z hospicjum, która decyduje się na adopcję bardzo zaniedbanego dziecka chorego na raka. Nagrywałam ten materiał w chwili, gdy ta dziewczynka zmarła. Interesowały mnie motywy działania tej pielęgniarki. Przecież nikt nie jest bardziej świadomy tego, czym kończy się taka choroba. A mimo to ta dziewczyna zdecydowała się przygarnąć chore dziecko. Dlaczego? Przecież sceptycy powiedzą: a nie lepiej adoptować zdrowe dzieci?
Okazało się, że zajęcie się tą kruchą malutką Klaudią miało głęboki sens. Młoda pielęgniarka poświęciła dla niej dosłownie wszystko. Nie mogła przeboleć jej odejścia. A przecież wiedziała, że ta śmierć prędzej czy później nadejdzie. Płakała do mikrofonu ...
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
rozmowa z Anną Sekudewicz