O chodzeniu po wodzie, zajączkach i bracie Albercie w szpitalu psychiatrycznym z Michałem Lorencem rozmawia Marcin Jakimowicz
Michał Lorenc: ur. w 1955 roku. Jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów muzyki filmowej. Napisał muzykę do ponad 150 filmów, seriali i spektakli teatralnych (m.in. „Bandyta”, „Nic”, „Przedwiośnie”, „Psy”, „Daleko od okna”, „Zabić Sekala”).
Marcin Jakimowicz: Jak znalazłeś się we wspólnocie Kościoła? Jak Pan Bóg złamał takiego indywidualistę?
Michał Lorenc: – Pamiętam świetnie moment przełomu. Siedziałem przy stole z Marcinem Pospieszalskim w sytuacji kompletnie beznadziejnej, w sytuacji człowieka, który ma świadomość, że już nie może żyć, tak jak żył. Marcin wysłuchał mnie, pomodlił się nade mną i zadzwonił do znajomego: Gdzie Michał ma teraz pójść? – Niech idzie do ojca Kowalskiego, to wielki charyzmatyk – usłyszał w słuchawce. Umówiłem się z tym ojcem Kowalskim, choć nie miałem pojęcia, kim on w ogóle jest. Poszedłem na takie spotkanie-spowiedź, a ksiądz Kowalski dłużej mi się spowiadał niż ja jemu. Byłem zgorszony tym, co powiedział mi o sobie. Myślę: jak taki święty ksiądz może opowiadać takie rzeczy? Gdy rozstawaliśmy się, mówię: Ojcze Kowalski, czy mogę prosić o to słynne błogosławieństwo? A on na to: Ale ja nie jestem żaden Kowalski. Myślę: Kurczę, wyspowiadałem się nie tam, gdzie trzeba, wszystko na nic. A on: Nazywam się Stanisław Jarosz, ale może moje błogosławieństwo też troszkę znaczy? (śmiech) I to był mój początek. Nie ten ksiądz, nie ten kościół, nie ta ulica. Same pomyłki. I tak idę. Jestem ciągnięty.
Często mówisz: Nie piszę muzyki, ona sama przychodzi. Nie szukałem różańca, on sam się o mnie upomniał. Decyzje też podejmują się same?
– Tak. Z perspektywy czasu widzę, że dobre decyzje stawały się same. Złe podjąłem ja sam. Widzę to po owocach. Ja nie jestem ciekawym facetem do robienia wywiadów. Bo u mnie nic się nie rozwiązało. Jestem w połowie drogi. Jestem kandydatem na chrześcijanina. Niewiele wiem. Bardzo wiele nie wiem. Przy niczym się już nie upieram. Wiem, że chwila przystąpienia do Kościoła była najmocniejszym doświadczeniem w moim życiu: silniejszym od narkotyków, hulaszczego życia i wielkich sukcesów międzynarodowych. Tamte emocje są niczym w porównaniu z oglądaniem życia przez pryzmat Biblii.
I bardziej ufasz teraz Słowu Bożemu niż wiadomościom telewizyjnym?
– W ogóle nie ufam. To mój problem. Zmagam się. Moja przekora związana jest z ogromną emocjonalnością. Zbyt mocną. Z jednej strony mam głęboko w swojej istocie wpisanego Pana Boga, a z drugiej jestem strasznie przekorny. Jestem trochę jak Żyd, który się ciągle targuje. No dobra, wyprowadziłeś mnie z Egiptu, ale na pewno nie dasz mi manny. Dałeś mi mannę, ale nie wybudujesz świątyni. Wybudowałeś świątynię, ale...
Jeśli się wystuka w Internecie hasło „Michał Lorenc”, wys- kakują informacje: jeden z największych kompozytorów muzyki filmowej, obsypany nagrodami, wybitny...
– A ja mam głęboką świadomość, że to nie moja zasługa. Ja raczej nisko cenię swoją twórczość. Po napisaniu muzyki jestem często załamany, nie słucham jej nawet kilka lat. Może to brzmi jak kokieteria, ale ja wiem, że wszystko jest z góry. Przykład? Kiedyś, gdy nie byłem jeszcze w Kościele, napisałem Ave Maria. Żona dyktowała mi słowa: Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna. Ja nie wiedziałem, że Ave Maria to Zdrowaś Maryjo. Nie znałem nawet tej modlitwy, nie miałem nic wspólnego z Kościołem, a napisałem utwór, który Zdzisław Szostak porównał z Gounodem, z Schubertem. Agnieszka modliła się wtedy o moje nawrócenie, błagała Boga o nawrócenie Michała. Bo Michał nie wracał do domu po parę nocy, bo Michał uciekał. I gdy wstąpiłem już do wspólnoty Kościoła, i na drogę neokatechumenalną, żona skarżyła się: Boże, prosiłam cię o nawrócenie Michała, ale otrzymałam zbyt wiele... (śmiech)
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
rozmowa z z Michałem Lorencem