- Chcę się wyspowiadać - Teresa Ferenc po długiej przerwie podeszła do wychodzącego z konfesjonału księdza. - Tak bez przygotowania? - zdziwił się. - Całe moje życie było przygotowaniem.
To jest nasza Terenia – przedstawia mi poetkę jej mąż Zbigniew Jankowski. I jest Terenia, bo to zdrobnienie pasuje do niej jak ulał – uśmiechnięta, z łagodnością na twarzy, z ciepłymi oczami za okularami. Tylko te włosy skrępowane z tyłu głowy, widać, że przyzwyczajone do rozwiewania na wietrze. Teraz wiatr zamieniła na powietrze pokoju. Od czasu operacji onkologicznej rzadziej wychodzi na spacery, bo serce nie to i często wyrywa się do jakiegoś lotu. Ale ograniczenia nigdy nie miały wpływu na jej życie. Teraz dolegliwości narzucają swoje rygory. Zwykle z mężem, też poetą, pisali całymi przedpołudniami. – Tylko Zbyszek przed dwunastą przynosił mi mocną herbatę, a ja ją piłam z mlekiem – opowiada Terenia.
– Dziewczynki wiedziały, że jak sama ich nie poproszę, nie mogą do mnie zaglądać. Bawiły się, rozmawiając półszeptem. W trakcie pisania przebywa się poza czasem, każdy głos z zewnątrz przeszkadza. Jest tylko ciżba słów i metafor, z których trzeba wybierać. Był czas, kiedy musiałam popijać zioła na uspokojenie, żeby pomysły nie rozsadziły mi głowy – dodaje. A ich „dziewczynki” – córki: Milena Wieczorek i Anna Janko też zostały poetkami. Pod jednym dachem pracowała czwórka piszących. Nieraz tematy wierszy mamy i Mileny pokrywały się. „Chciałam ci przeczytać, właśnie pisałam o domu…” – zaczynała Milena. „Ja też” – uśmiechała się Terenia. Ten dom zapisywali na cztery ręce. To najważniejszy punkt odniesienia w poezji Tereni. Nawet kiedy jego ściany były z ognia, jak w spacyfikowanej przez Niemców rodzinnej wsi Sochy na Zamojszczyźnie.
Rozżarzone węgle
To się stało 1 czerwca 1943 r. Miała wtedy 9 lat i po wszystkim na kilka dni straciła mowę. – Nie raz siebie pytałam, dlaczego żeśmy ocaleli? – zastanawia się. – Ja, 4-letni brat Janek, 2,5-letnia Krysia? Niemcy, którzy otoczyli wieś, zobaczyli ojca, który wracał do mieszkania, bo chciał zabrać pieniądze z naszego sklepu. Nagle padł strzał i ojciec upadł. „Tata chyba nie żyje” – powiedziała mama. Mama stała obok z Krysią na rękach. Była w ciąży. Niemiec strzelił mamie w usta. Krysia wysunęła jej się z rąk. Leżałam przytulona do trawy, na niebieskim wdzianku taty, które wkładał do pracy w sklepie. Widziałam, jak Niemcy odchodzą do sąsiadów – opowiada. Wzięła za rączki siostrę i brata, żeby zaprowadzić ich do dziadków. Kiedy mijali leżącego w trawie ojca, zobaczyła, że ten przełyka ślinę.
– Widziałam, że w nowej marynarce ma dziurkę z boku. Tam musiała przejść kula – dodaje. U dziadków też drżeli, że zaraz przyjdą Niemcy. – Dziadek przykryty zielonym szynelem z I wojny leżał w sadzie pod drzewami. Wtedy ocalał, ale przeżył pacyfikację tylko o rok. Całą jego rodzinę: pięciu synów i dwie córki zamordowano. Zostały tylko maluchy, nasza trójka, trójka od stryja, dwójka od stryjenki. Minęliśmy sad i schowaliśmy się pod wóz stojący pośrodku polnej drogi. Obok leżała stryjenka, a w zbożu kobiety obstawiły się świętymi obrazami. Przyleciały sztukasy i siekły w zboże, aż kłosy gięły się do ziemi. A my leżeliśmy nietknięci na pooranej kulami drodze. Niemcy zabili prawie 300 osób – wspomina. Uratowało się dwóch mężczyzn i grupka maluchów.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych