O dobrych skutkach weekendowych najazdów, nieznanym Grunwaldzie i o tym, jak Niemcy widzą Polaków, z Albrechtem Lemppem rozmawia Szymon Babuchowski.
Albrecht Lempp - slawista, menedżer kultury, dyrektor Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Tłumacz literatury polskiej na język niemiecki. Przełożył m.in. książki Stanisława Lema, Jerzego Pilcha i Janusza Głowackiego. Mieszka w Krakowie.
Szymon Babuchowski: Skąd u Niemca pomysł, żeby zająć się literaturą polską?
Albrecht Lempp: – To będzie bardzo nudna historia (śmiech). W pewnym momencie swojego życia trafiłem do Darmstadtu, do stworzonego przez Karla Dedeciusa Niemieckiego Instytutu Kultury Polskiej. Musiałbym być człowiekiem z innej planety, żeby pod jego wpływem nie zacząć tłumaczyć.
Zaraził Pana swoją pasją?
– Na pewno. Ale miało to także swoją drugą stronę: fakt, że zajmowałem się relacjami polsko-niemieckimi, powodował, że ciągle podchodziłem do literatury pod kątem jej narodowości. A przecież w codziennym życiu najczęściej jest inaczej, nie chodzi pan do księgarni po to, żeby kupić powieść polską albo poezję francuską, ale raczej po to, żeby kupić fajną książkę. Zwykle książki rekomendują znajomi, ogromna jest też siła list bestsellerów, które wiszą gotowe w księgarniach. Ludzie podchodzą do półek i mówią: wezmę numer jeden albo numer dwa. Trochę żartuję, ale chcę powiedzieć, że kategoria narodowa niekoniecznie pomaga w recepcji literatury.
Szkoda, bo miałem nadzieję, że Polska ma coś do zaoferowania czytelnikom z Zachodu…
– Jest w Polsce wielu dobrych autorów, stosunkowo mało znanych, więc dużo jest do zrobienia. Musimy jednak pamiętać, że w Europie konkuruje ze sobą ok. 45 literatur. Język jest tutaj istotnym czynnikiem. Żeby jakaś książka się liczyła, musi być dobrze przetłumaczona i powszechnie dostępna. Dla wydawców wiąże się to z większymi kosztami. Trzeba więc pokonać wiele progów, żeby książka trafiła do czytelnika. Osobną sprawą jest kontekst historyczno-kulturowy. Najgorzej, kiedy trzeba czytelnikom tłumaczyć w przypisach pod tekstem, o co w ogóle w książce chodzi.
W takim razie czy Polacy w ogóle powinni się pchać na niemiecki rynek książki?
– Rynek niemiecki jest jednym z najsilniejszych pod względem ilości tytułów wydawanych rocznie. Udział pozycji tłumaczonych z obcych języków jest stosunkowo wysoki w Niemczech i wynosi niecałe 10 proc. Z tej części ok. 70 proc. to tłumaczenia z literatur anglojęzycznych. O resztę walczy kilkadziesiąt języków. Jeśli weźmiemy pod uwagę te wszystkie czynniki, trzeba powiedzieć, że Polska jest stosunkowo dobrze obecna w Niemczech. Inna sprawa, czy ludzie wiedzą, że czytali książkę polskiego autora. Czytają Lema, mówią, że to świetne science fiction, ale wcale nie muszą kojarzyć, że autor to Polak. Pewnym powodzeniem cieszy się też u nas ostatnio Sapkowski. A przecież można go czytać, nie zdając sobie sprawy, że jest on autorem polskim.
Czy Niemcy w ogóle interesują się Polską? Są im bliskie nasze sprawy?
– Nie. Myślę, że o to trzeba walczyć. Najgorszy wcale nie jest fakt, że wciąż funkcjonują pewne stereotypy. Z nimi można żyć, bo pomagają nam jakoś połapać się w tej wielości, którą mamy w Europie. Natomiast problemem dla Polski może być to, że większość Niemców nie odczuwa wcale potrzeby interesowania się nią. To się trochę zmienia, ale większy wpływ mają na to czynniki gospodarcze. Jeśli Niemcy zobaczą, że opłaca im się robić biznes w Polsce, że infrastruktura pozwoli im spędzić atrakcyjne wakacje – to pojadą i się zainteresują. Najprostszym, choć może nie najładniejszym przykładem pozytywnego w zasadzie dla Polski zjawiska są słynne najazdy turystów. Tanimi liniami lotniczymi najeżdżają Kraków albo Wrocław, tam spędzają weekend w knajpach, różnie się zachowują i odlatują.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski