„Elektra” Richarda Straussa na scenie Opery Narodowej przeraża i uwodzi.
Uwodzi niezwykłymi, sugestywnymi kreacjami Jeanne Michèle Charbonnet, wcielającej się w tytułową bohaterkę, i Ewy Podleś – jej matki. Przeraża, bo okazuje się, że ta widowiskowa, monumentalna, starożytna tragedia odgrywana na wielkiej scenie dotyczy także nas. Nagle, na naszych oczach, zmieniają się wymiar i perspektywa dramatu Elektry i Orestesa. Okazuje się, że emocje targające bohaterami nie ostygły przez lata i łatwo można je odnaleźć w naszych prywatnych doświadczeniach.
Tragedia Sofoklesa przeniesiona na scenę przez wybitnego reżysera Willy’ego Deckera uzmysławia nam, że ten rozpisany na sceniczne głosy dramat jest naszym prywatnym, intymnym przeżyciem. Że przedstawione w nim miłość i nienawiść drzemią ukryte głęboko w nas.
I chwała za to spostrzeżenie, które narzuca się podczas prawie dwugodzinnego przeżywania, bo niewątpliwie nie jest to tylko oglądanie tragedii z może nieco archaicznym librettem Hugo von Hofmannsthala według Sofoklesa. W tym pozostawieniu artystów i odbiorców z własnymi głosami i muzyką Straussa pomaga ascetyczna scenografia Wolfganga Gussmanna.
Widzowie siedzą naprzeciw ogromnej stalowoszarej ściany ze śladami krwi, z boku do ukrytego wnętrza pałacu prowadzą wysokie schody. Wszystko rozgrywa się na pustej, nieokrytej draperiami płaszczyźnie. Dlatego tym bardziej porażają dramatyczne głosy artystów, a w klimat wprowadzają kostiumy przypominające raz strój żołnierza, raz nawet rzeźnika. Nie bez przesady można nazwać reżysera prawdziwą gwiazdą w świecie opery.
Realizuje on swoje projekty w teatrach Paryża, Wiednia, Londynu, Brukseli, Amsterdamu, Madrytu, Genewy. Jego „Traviata” wystawiana w Salzburgu w 2005 roku, z Anną Netrebko i Rolando Villazónem, odniosła wielki sukces. „Elektra”, którą możemy oglądać w Operze Narodowej, to także wydarzenie, którego nie można przegapić.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych