Piorun huknął obok sceny. – Odwołujemy koncert – orzekli przemoczeni do suchej nitki techniczni. Muzycy wznieśli ręce do nieba. I stał się cud. Na koncercie w Rzeszowie prawie 30 tys. skąpanych w promieniach słońca ludzi wielbiło Boga.
Po ubiegłorocznym urwaniu chmury gorsze może być już tylko gradobicie – zażartowałem, witając się z Janem Budziaszkiem, pomysłodawcą największego koncertu ewangelizacyjnego na świecie. Na niebie słońce, kilka chmurek. Sielanka. Po dwóch godzinach żałowałem, że wysiliłem się na tak kiepski żart. Gdy piorun huknął tuż obok sceny, a strumienie deszczu zalały nuty i instrumenty, przestało być zabawnie. Potężny podmuch wiatru zerwał wielki balon reklamowy „Gościa”, powyrywał solidne śledzie, powywracał na scenie pulpity na nuty. Ludzie uciekali w popłochu. Na zalanej scenie kable i partytury utworzyły chaotyczne, mokre kłębowisko. – Panowie, odłączamy prąd! Musimy odwołać koncert – przekrzykiwali się techniczni.
Odwołać Rzeszów? A ogromny chór, który ćwiczy od miesięcy? A wolontariusze, którzy przygotowują się na to muzyczne święto od roku? A znakomici muzycy, którzy zjechali tu z całej Polski? Stoją teraz na scenie zmoknięci jak kury. Skuleni wznoszą ręce do nieba. – Panie, który chodziłeś po wodzie, błagamy Cię, zatrzymaj tę nawałnicę, tak jak kiedyś zatrzymałeś wody Morza Czerwonego – wołał Piotr Jankowski, perkusista New Life’m. „Pod Twoją obronę” – szeptał saksofonista Piotr Baron. Niebo wydawało się głuche na ich prośby. Już w ubiegłym roku ludzie w strumieniach ulewnego deszczu, stojąc po kostki w błocie, uwielbiali przez kilka godzin Pana Boga. Wówczas z powodu oberwania chmury odwołano nawet w centrum miasta procesję Bożego Ciała. W ogromnym błocie grzęzły tiry. A teraz? Powtórka z rozrywki?
Dwie burze
Wszyscy uciekli na plebanię. Na zalanej litrami deszczu scenie stał samotnie ks. Andrzej Cypryś, jeden z organizatorów koncertu. Chwila ciężkiej próby. Czyżby siódmy festiwal okazał się porażką?
Schowany przed nawałnicą, zmoknięty do suchej nitki rzuciłem: Szkoda, że nie będzie koncertu. Musiałby się stać cud, by to jeszcze uratować. – Panowie, ktoś tu musi być Jonaszem. Przyznać się bez bicia – rzucił na plebanii któryś z muzyków. Suszyli się przy stole. Niektórzy owinięci byli prześcieradłami. Żadnej paniki, cienia histerii czy przekleństwa. Pokorne czekanie. – Słońce! – krzyknął ktoś, spoglądając przez okno. Cud meteorologiczny. Wiatr niespodziewanie przegnał szare chmury skłębione nad Rzeszowem. Pusty, zamieniony w bajorko park Sybiraków zapełniał się ludźmi. Po dwóch godzinach przyszło ich już… 20 tys.! Ruszyli do tańca. Gdy Viola Brzezińska śpiewała swym aksamitnym głosem skoczną pieśń Izraela, zawirowały siostry służebniczki z Dębicy, bernardyńscy nowicjusze z Leżajska i studenci z Rzeszowa. Plac falował. „Nie bój się, Bóg sam wystarczy” – zapewniała Beata Bednarz, a ludzie błogosławili Boga za cud przemiany. Nie tylko tej meteorologicznej. Zapadł zmierzch. Park Sybiraków zamienił się w morze ognia. Zapłonęło 28 tys. świec.
Na scenie trwał festiwal życia. – Panie, dziękuję ci za moją kochaną rodzinę – wołał znany telewizyjny meteorolog Tomasz Zubilewicz. Gdy do mikrofonu podeszła Tamara Przybysz z mężem przytulającym mocno maleńkiego synka, zapadła cisza jak makiem zasiał. Ludzie pamiętali jej poruszające świadectwo sprzed dwóch lat. Wzruszona artystka opowiadała wówczas o swojej córeczce, która zmarła niebawem po urodzeniu. – Nie skończyła żadnej szkoły, nie potrafiła mówić, a przekazała mi tyle miłości! – opowiadała. Teraz pokazała tłumowi pod sceną swego małego Fryderyka. Zerwała się burza. Tym razem oklasków.
„Proszę was, abyście nigdy nie odstąpili od Boga!” – wołał z gigantycznego telebimu Jan Paweł II, a wiatr poniósł jego słowa między potężne bloki. Hen, daleko poza Rzeszów, w stronę Krosna, a może nawet za Przełęcz Dukielską…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz