"Czarny ogród" jest potężnym dziełem, owocem benedyktyńskiej pracy, a kto wie, czy także nie jednym z najpełniejszych opisów codziennego życia na Górnym Śląsku.
Miasto-ogród, z małymi domkami, wciśniętymi teraz między betonowe bloki. I drugie miasteczko – zbudowane z czerwonej cegły. Osiedle dwupiętrowych familoków połączonych arkadami, z brukowanymi uliczkami i górującą nad wszystkim wieżą kościoła św. Anny. Twierdza, której upływ czasu zdaje się nie dotykać. Giszowiec i Nikiszowiec – dwa różne światy, choć dzieli je zaledwie kilka kilometrów i podobna jest historia ich powstania. Obie dzielnice zaprojektowali bracia Emil i Georg Zillmannowie. Gieschewald i Nickischschacht zostały wybudowane dla górników zatrudnionych w kopalni „Giesche” (obecnie „Wieczorek”). Spadkobiercy wielkiego przedsiębiorcy Georga von Gieschego dobrze wiedzieli, że robotnicy powinni mieć mieszkania, żeby się ożenić i wychować potomstwo. Lepsze warunki mieszkaniowe to więcej siły roboczej. Dlatego właściciele koncernu pomyśleli o wszystkim. Będzie tu szkoła, poczta, sklepy, pralnia z maglem, a nawet „Balkan” – kolejka, która zawiezie górników do pracy.
Smutek Giszowca
Wielu mieszkańców Giszowca i Nikiszowca dziwi się zapewne zainteresowaniu, jakim cieszą się ostatnio ich dzielnice ze strony ogólnopolskich mediów. Niemały w tym udział książki „Czarny ogród” Małgorzaty Szejnert, za którą autorka otrzymała niedawno Nagrodę Mediów Publicznych Cogito – „najdroższy” laur literacki w kraju. Co takiego dostrzegła pochodząca z Podlasia reportażystka w pozornie zwyczajnym śląskim krajobrazie? – W Giszowcu znalazłam się przypadkiem – opowiada Małgorzata Szejnert. – Kiedy wskutek stanu wojennego straciłam pracę w tygodniku „Literatura”, wybitny neurolog profesor Ignacy Wald dał mi pół etatu w Instytucie Psychoneurologicznym w Warszawie. Pewnego dnia wysłano mnie do Katowic, żebym napisała krótką informację o powstającym w Giszowcu ośrodku rehabilitacyjnym dla dzieci.
Profesor uznał, że jako dziennikarka o zacięciu społecznym dobrze wywiążę się z tego zadania. Ośrodek, prowadzony przez doktor Marię Trzcińską-Fajfrowską, zrobił na mnie duże wrażenie, ale jeszcze silniej przemówił do mnie sam Giszowiec. To była wtedy ruina. Wszyscy mieli wrażenie, że te stare domki skazane są na zagładę. Ze wszystkich stron wdzierały się brzydkie jedenastopiętrowe bloki z betonu. Odwiedziłam wtedy zakład fryzjera Ludwika Lubowieckiego, społecznika, współtwórcy ośrodka. I tam, na obrazach miejscowego malarza Ewalda Gawlika, zaczęłam oglądać świat, którego już nie ma. Ten jeden dzień tak mocno zapisał się w mojej pamięci, że po latach, kiedy przeszłam na emeryturę i nareszcie miałam czas na pisanie, postanowiłam tu wrócić.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski