Bohater spod Arsenału przeżył okupację i powstanie warszawskie. Zabiło go UB.
Baba wami rządziła? – pyta aresztowanego w Wigilię 1948 roku Jana Rodowicza „Anodę” przesłuchują-cy go funkcjonariusz UB. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, kogo przesłuchuje? I nie wiedział, że „Zoś-ka” to nazwa legendarnego batalionu uwiecznionego w „Kamieniach na szaniec” Aleksandra Kamińskiego? Rodowicz był członkiem „Zośki”. Jego powojenne losy opowiada kolejna premiera Sceny Faktu Teatru TV „Pseudonim »Anoda«”, według scenariusza Pawła Mossakowskiego i w reżyserii Mariusza Malca.
Jak zginął?
„Anoda” był jednym z dowódców pododdziału w batalionie „Zośka”, brał m.in. udział w akcji pod Arsenałem, odznaczył się bohaterstwem w powstaniu warszawskim. W powstaniu został kilkakrotnie ranny. W nocy z 17 na 18 września nieprzytomnego „Anodę” ewakuowali na Pragę pontonem przez Wisłę żołnierze 1. Armii WP gen. Zygmunta Berlinga. Spektakl Sceny Faktu przedstawia aresztowanie i dwutygodniowe, brutalne śledztwo, jakiemu został poddany przez Urząd Bezpieczeństwa. Przedstawiono mu stereotypowy w tamtych czasach zarzut o przynależność do organizacji zbrojnej, mającej na celu obalenie ustroju. Przeszłość wojenna i powojenna pojawia się w przedstawieniu w retrospekcjach. Rodowicz wspomina niektóre wydarzenia, przyjaciół, a także ekshumację poległych w czasie walk żołnierzy swojego oddziału. Twórcy przedstawienia dużo miejsca poświęcają okolicznościom śmierci bohatera Szarych Szeregów. Do dzisiaj nie wiemy, jak naprawdę zginął. Według prokuratury i UB przyczyną jego śmierci był samobójczy skok z okna IV piętra budynku. Mógł zostać z okna wyrzucony, mógł zostać zakatowany w czasie prze-słuchania. Spektakl prezentuje prawdopodobną wersję tego wydarzenia. 12 stycznia 1949 r. ciało Jana Rodowicza zostało w tajemnicy przewiezione do zakładu pogrzebowego, a następnie anonimowo pochowane na Cmentarzu Powązkowskim. Rodzinę o jego śmierci powiadomiono dopiero 1 marca. 16 marca przeprowadzono ekshumację i trumnę umieszczono w rodzinnym grobie na Starych Powązkach.
Jaki był naprawdę?
O tym, jaki był na co dzień, możemy dowiedzieć się ze wspomnień osób, które go znały. Jak wspomina Anna Jakubowska, ps. „Paulinka”, w czerwcu 1944 roku w leśnej bazie partyzantów chłopcy z plutonu związali „Anodę” śpiącego na trawie z karabinem w objęciach. Spał tak mocno, że nie obudziły go nawet chichoty kolegów, którzy krępowali go mocnym sznurem. Zbudził się za to natychmiast, kiedy usłyszał odległy pojedynczy strzał karabinowy. Usiłował wówczas zerwać się na równe nogi, ale wtedy przywitały go gromkie śmiechy kolegów. „Anoda należał do grona dowódców, ale tylko jemu w można było zrobić taki dowcip. Miał nieprawdopodobne poczucie humoru, był znany z wesołości i przyjacielskiego stosunku do kolegów, a jednocześnie był wspaniałym, bojowym dowódcą” – pisze Jakubowska.
„Pseudonim »Anoda«” należy do słabszych realizacji Sceny Faktu. Wszystko tu dzieje się według znanego już z góry scenariusza. A więc aresztowanie przez bezpiekę, brutalne śledztwo i śmierć. Oczywiście można powiedzieć, że losy przypominanych przez Scenę Faktu postaci w komunistycznym państwie były podobne. Jednak powielanie tego samego stereotypu w kolejnych inscenizacjach sprawia, że gdzieś w tym wszystkim ginie człowiek. Bo o samym bohaterze przedstawienia dowiadujemy się bardzo mało. Jaki był naprawdę, czym żył, jak widzieli go inni? To oczywiście trudne zadania dla twórców dysponujących niewielkim budżetem na realizację. Jednak same fakty ułożone w takim czy innym porządku nie wystarczą. Potrzebny jest pomysł, by je ożywić, bo inaczej oglądamy przedstawienie o podobnych bohaterach w niezmieniającej się dekoracji. A przecież każda z dotychczas prezentowanych w Scenie Faktu postaci zasługuje co najmniej na pełnometrażowy film.
Pseudonim „Anoda”; reż. Mariusz Malec, wyk.: Łukasz Dziemidok, Jan Englert, Grażyna Barszczewska, Joanna Sydor, Maciej Mikołajczyk; premiera 19 maja, TVP 1, godz. 20.20. Po spektaklu rozmowa z twórcami spektaklu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Edward Kabiesz