To jeden z trzech najważniejszych konkursów muzycznych w Polsce. Międzynarodowy Konkurs Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga odbywa się w Katowicach już po raz ósmy.
O konkursie chopinowskim wiedzą wszyscy. Konkurs skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego też cieszy się dużą popularnością. Tymczasem Międzynarodowy Konkurs im. Grzegorza Fitelberga pozostawał dotąd jakby w cieniu, mimo że – podobnie jak dwa wymienione – należy do genewskiej Światowej Federacji Międzynarodowych Konkursów Muzycznych. Wiele wskazuje na to, że tym razem impreza, organizowana od 1979 roku przez Filharmonię Śląską, zyska należny jej rozgłos. Duża w tym zasługa dyrektor filharmonii, Grażyny Szymborskiej, na której barkach spoczęła promocja konkursu. Tylu imprez towarzyszących w historii MKD jeszcze nie było. Konkurs na plakat, wystawy, konkurs kompozytorski, wydanie albumu „Alfabet ekspresji”, realizacja filmu o Grzegorzu Fitelbergu, a także specjalny koncert symfoniczny w Warszawie – wszystko to sprawiło, że o konkursie Fitelberga mówi się w całej Polsce. Same Katowice żyją imprezą już od kilku tygodni – billboardy, plakaty i reklamy na autobusach zapowiadają, że będziemy mieli do czynienia z wydarzeniem o randze międzynarodowej.
Japończycy bardziej giętcy
Dla organizatorów najważniejsze jest jednak, by wzrastał poziom konkursu. Mirosław Jacek Błaszczyk, dyrektor artystyczny imprezy, bardzo na to liczy. Sam też należy do grona laureatów konkursu, ale swojego występu sprzed szesnastu lat nie wspomina zbyt dobrze: – Nie jestem „typem konkursowym” – zwierza się. – Pamiętam, że strasznie przeżywałem każdy etap. Po występach siedziałem w domu w Gliwicach i z nikim nie rozmawiałem. Byłem bardzo szczęśliwy, kiedy się to wszystko skończyło – śmieje się dyrygent. Mimo wielkiego stresu, jaki towarzyszy występom, liczba konkursowiczów wzrasta. W tym roku było aż 209 chętnych z 41 krajów, z czego – na podstawie nagrań wideo lub DVD – do pierwszego etapu zakwalifikowano czterdziestu. Najwięcej zgłosiło się Japończyków, ale – z wyjątkiem jednego – wszyscy odpadli w przedbiegach. Przeszło za to kilku Polaków i kilku Amerykanów, a także kandydaci z Australii, Kanady, Litwy, Rosji czy Ukrainy. Mirosław Błaszczyk twierdzi, że narodowość miewa wpływ na sposób dyrygowania: – Skandynawscy dyrygenci mają często w trakcie koncertów kamienne twarze, a z kolei Japończycy są bardziej giętcy – uśmiecha się dyrektor.
Ćwicz przed lustrem
Co łączy dobrych dyrygentów? – Oprócz wiedzy zdobytej w czasie studiów i talentu, potrzebna jest znajomość psychologii i umiejętność współpracy z ludźmi – zaznacza Błaszczyk. – To bardzo trudne zadanie: przekonać ponad setkę wybitnych muzyków do własnej koncepcji. Nie można być w tym ani zbyt nachalnym, ani zbyt potulnym. Często młodzi utalentowani dyrygenci, ze wspaniałą techniką, potrafią w ciągu pięciu minut zrazić do siebie całą orkiestrę, bo myślą, że są najważniejsi. W tym zawodzie konieczna jest pokora. Ale i świadomość, że w orkiestrze nie ma demokracji. Zdarza się, że dyrygent w trakcie prób musi zmodyfikować swoją pierwotną koncepcję. – Czasem słyszę, że np. klarnecista czyta jakąś frazę inaczej, niż sobie to wyobrażałem, i dopiero wspólnie wyrabiamy sobie o niej zdanie – mówi dyrektor artystyczny filharmonii. Dyrygenturze towarzyszy bardzo ścisły system znaków, który musi być zachowany, aby gesty były czytelne dla orkiestry. Dotyczy to przede wszystkim prawej ręki. – Lewa może pozwolić sobie na więcej swobody – wyjaśnia Mirosław Błaszczyk. – W dyrygowaniu uczestniczy też głowa, mimika twarzy, zwłaszcza oczy i usta, i w ogóle całe ciało.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski