Zawsze warto wyrazić wdzięczność wobec tych, którzy współtworzą naszą kulturę.
Muzyczne olśnienie – nowa płyta zasłużonego wydawnictwa DUX, a na niej ukryte przez 167 lat arcydzieło: symfonia Franciszka Mireckiego. Kompozytor z Krakowa, urodzony w rodzinie organistów katedry wawelskiej w 1791 roku, kiedy Rzeczpospolita cieszyła się z Konstytucji 3 maja, debiutował w roku 1800 publicznym koncertem już pod okupacją austriacką. Po studiach klasycznych na UJ naukę kompozycji pobierał w Wiedniu – u Hummla i Salieriego. W kwietniu 1816 roku zaprosił go do siebie Beethoven, który chciał poznać utwory młodego Polaka i prosił o dostarczenie motywów ludowych (krakowiaków) znad Wisły. Komponował opery wystawiane m.in. w Lizbonie i w mediolańskiej La Scali. W roku 1838 wrócił do rodzinnego miasta, gdzie otworzył pierwszą uczelnię muzyczną. Stanął na czele krakowskiej opery, wystawiając całą serię najpopularniejszych dzieł tego czasu. Symfonia Mireckiego, napisana w 1856 roku, nie miała dotąd żadnego nagrania płytowego. Tymczasem gdy jej posłuchać, zdumiewa rozmachem kompozycyjnym, mistrzostwem instrumentacji, opanowaniem klasycznej formy. To ogniwo pośrednie między symfoniami Beethovena i Schuberta a dokonaniami Brahmsa. Powinno stać się uzupełnieniem europejskiego repertuaru klasycznego, na stałe wejść na sceny koncertowe, od polskich poczynając.
Dlaczego tak rozpisuję się o muzycznych marginaliach, które w roku wojny i wyborów wydają się bez znaczenia? Po pierwsze dlatego, że zawsze warto wyrazić wdzięczność wobec tych, którzy współtworzą naszą kulturę. Ta myśl naszła mnie także w związku z całą serią innych pięknych płyt, odkrywających zapomniane arcydzieła, m.in. Karola Kurpińskiego, Henryka Dobrzyńskiego, Zygmunta Stojowskiego, Zygmunta Noskowskiego, Józefa Krogulskiego, Juliusza Zarębskiego czy Feliksa Nowowiejskiego, a ostatnio także porywające symfonie Jakuba Gołąbka (zmarł w 1789 roku), bezpośredniego poprzednika Mireckiego w linii krakowskich mistrzów, godnego stanąć z tymi dziełami obok Haydna.
Po drugie – by zastanowić się nad pewnym obrazem naszego miejsca w świecie, który wciąż pokutuje w części opiniotwórczych elit. Jaki to obraz? Najkrócej mówiąc: na tej ponurej prowincji, znanej w globalnej kulturze masowej ze współsprawstwa Holocaustu, jedynym – jakby niepasującym do tego promykiem światła – jest Chopin. Nie dotyczy to tylko Polski. Uderzyła mnie kiedyś opinia wydrukowana w „London Review of Books” przez guru intelektualistów, wieloletniego redaktora „New Left Review” Perry’ego Andersona. Streścić ją można jako wyraz ubolewania, że Unia popełniła wielki błąd, przyjmując kraje naszego regionu (Polskę, Czechy, Węgry, Słowację) do Wspólnoty, gdyż to odpycha Rosję: „Wkład Rosji w kulturę europejską jest historycznie większy niż wszystkich nowych członków Unii razem wziętych”. Rosyjski imperializm gra obecnie na tej szokującej arogancji połączonej z ignorancją, podobnie jak do pierwszej, może nawet drugiej wojny światowej opierał swoje „uzasadnienia” do panowania nad Mitteleuropą imperializm germański. Profesor amerykańskiej uczelni, świetnie znający Marksa i Lenina, ale nie znający polskiego, czeskiego czy węgierskiego, nie pozna nigdy w pełni tego, co dać mogą Leśmian i Mickiewicz, Zahradníček i Seifert, Pilinszky czy Petőfi. Wie, że między Puszkinem a Goethem nie ma nic ciekawego.
Szczęśliwie muzyka – inaczej niż poezja – nie wymaga tłumaczenia. Trzeba być głuchym, żeby zdecydować arbitralnie, że dzieła Czajkowskiego, Szostakowicza i Strawińskiego (ci dwaj ostatni zresztą, polskiego pochodzenia, stali się Rosjanami tylko wskutek wielopokoleniowego sukcesu brutalnej polityki imperialnej) wniosły do kultury europejskiej więcej niż połączona muzyka Chopina, Szymanowskiego, Moniuszki, Dvořáka, Smetany, Janačka, Bartóka czy Kodálya. Trzeba tę listę uzupełniać, wywabiać białe plamy z kulturalnej edukacji nas samych, ale również tych, których opinie kształtują polityczne decyzje zachodnich elit.
Dlatego cieszę się, że odkrywając stopniowo przed nimi ciągłość rozwoju polskiego dziedzictwa muzycznego i jego związku z głównym nurtem europejskiej kultury, docieramy do czasu Chopina, by zobaczyć, że nie wziął się znikąd, że nie był nad Wisłą samotny. Że z tej tradycji biorą się także triumfy Szymanowskiego, Lutosławskiego, Góreckiego, Kilara, Pendereckiego…•
prof. Andrzej Nowak