Volker Schlöndorff poświęcił „Solidarności” film na miarę enerdowskich i czechosłowackich seriali.
Premiera filmu o polskiej drodze do niepodległości miała być skandalem politycznym i znaczącym wydarzeniem artystycznym. Nie była ani jednym, ani drugim. Spośród pierwszoplanowych uczestników Sierpnia’80 w gdańskim kinie „Neptun” zjawił się tylko Lech Wałęsa. Reżyser Volker Schlöndorff, który przed projekcją prosił weteranów „Solidarności” o wyrozumiałość, musiał czuć się podwójnie nieswojo, bo sala dosłownie świeciła pustkami. Zabrakło też zwyczajowych owacji na stojąco po seansie.
Zanim jednak zgasły reflektory w kinie, które za komuny nosiło eksportową nazwę „Leningrad”, w warszawskim Domu Dziennikarza odbyła się konferencja prasowa z udziałem najbliższych współpracowników Anny Walentynowicz. Gdyby nie kłopoty z krążeniem i pobyt w szpitalu, zapewne wzięłaby w niej udział również pierwsza dama „Solidarności”, której losy zainspirowały ponoć niemieckiego reżysera.
Dokument czy fikcja?
Podczas konferencji Joanna i Andrzej Gwiazdowie oraz Krzysztof Wyszkowski nie zostawili na „Strajku” suchej nitki, zwracając uwagę na obecne w nim przekłamania historyczne i biograficzne. Schlöndorffowi zarzucano, że pokazuje bohaterów Stoczni Gdańskiej jako alkoholików walczących o „wkładkę do zupy” i pozbawionych jakiejkolwiek strategii politycznej. Podkreślano też, że reżyser przeinaczył wątki oparte na życiu prywatnym Walentynowicz, mianując ojca jej dziecka przewodniczącym komunistycznego związku zawodowego, a syna ukazując jako ochotnika w ZOMO.
Realizatorzy „Strajku” bronili się w wywiadach, twierdząc, że ich dzieło to nie dokument, ale fikcja artystyczna. Trudno jednak nie zauważyć, że wcześniej konsekwentnie reklamowali film jako historię konkretnej, żyjącej osoby. Pierwotny tytuł „Legenda Anny Walentynowicz” zmieniono na „Strajk” w wyniku interwencji głównej bohaterki, która miała poważne zastrzeżenia do scenariusza. Ale dopiero widmo procesu sądowego sprawiło, że „Strajk” nagle przestał być fabularyzowanym dokumentem i stał się czystą fikcją.
Wprawdzie w dziejach kina zdarzały się wybitne freski historyczne, które dość swobodnie operowały faktami (dość wspomnieć „Braveheart” Mela Gibsona), ale – po pierwsze – nawiązywały one do biografii osób już nieżyjących, a po drugie – ubarwiały te biografie po to, by z większą siłą przekazać ducha minionych wydarzeń. Z pewnością nie jest to przypadek „Strajku”, który ma tyle wspólnego z polską drogą do niepodległości, co bawarskie święto Oktoberfest z uroczystością Bożego Ciała.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor „Frondy”