Pierwszy wiersz Marek Skwarnicki opublikował w „Tygodniku Powszechnym”. To było 50 lat temu.
Kto by pomyślał, że dzisiejszy jubilat mógł w dzieciństwie dopuszczać się takich kawałów. – Miał sześć lat, kiedy pod oknami ich domu w Grodnie przejeżdżał na rowerze pan w czarnym garniturze – opowiada Zofia Skwarnicka. – Maluch wyrwał pęk trawy z doniczki, zamoczył go i zrzucił. Ten pan jechał na własny ślub... Można sobie wyobrazić, jak zareagował jego ojciec – oficer legionista, człowiek surowy.
Ojciec przez całą wojnę „woził ze sobą” zdjęcie syna zrobione na obozie dla młodzieży w Wierchomli. Widać na nim wesołego chłopca, stojącego w niewiele wyższych kłosach zbóż. – W czasie powstania warszawskiego Marek walczył w „Szarych Szeregach” – opowiada żona. – Donosił żołnierzom granaty. Kiedy wychodzili z Warszawy, miasto płonęło. Parę dni jechali z matką w zamkniętym, towarowym wagonie. Pani Zofia wspomina dwa ludzkie gesty, które wtedy pozwoliły małemu Markowi nie stracić wiary w ludzi: – Na stacji jakiś Niemiec podszedł do wagonu z dziewczynką na ręce i kazał jej podać Markowi jabłko. I drugi, chyba od samego Pana Boga, kiedy w Mauthausen (miał 14 lat) szedł między szpalerami drutów pod napięciem, wezwany przed urząd rejestrujący więźniów. Był przekonany, że idzie do komory gazowej. Nagle zobaczył przykucniętego kapo, który pokazał dziecku, żeby nie dotykało drutów i przesunął między nimi czekoladkę... – mówi.
Kartka z katalogu
Zofia i Marek Skwarniccy spotkali się zimą 1953 r. Do Wilna, skąd pochodzi pani Zofia, przyjechała z Warszawy wycieczka pracowników Biblioteki Narodowej. – Pracowałam w tamtejszej bibliotece, studiowałam polonistykę. A że byłam trochę odważniejsza, oprowadzałam kolegów z Warszawy. Poznaliśmy się przy katalogu rzeczowym. Wypadła mi karteczka, a Marek ją podniósł. Pomyślałam: jaka dziwna twarz – wąska, długa, oczka blisko siebie, jak u myszki, i jeszcze ta czarna czupryna… Potem była kawiarnia z kolegami, odprowadzanie – wspomina.
Na koniec powiedzieli sobie: jest socjalizm – dostaniemy nakazy pracy, nie ma co do siebie pisywać. Ale zmieniła się polityka i znaleźli się razem na kursie magisterskim w Warszawie. – Kończyłam polonistykę, Markowi władza nie pozwoliła na studia filologiczne, więc studiował bibliotekoznawstwo – wspomina żona Marka Skwarnickiego. – Pierwszy raz wpadliśmy na siebie w filharmonii. Na trzecie spotkanie umówiliśmy się w kawiarni i tam mi się oświadczył. Zaszkodził tym sobie, bo mi się podobał, a tu nagle wyskoczył i wydał mi się niepoważny.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych