„Przywiozłem do domu folder zgarnięty z jakiegoś przydrożnego zajazdu niedaleko chorwackiej granicy – pisze Andrzej Stasiuk w swej książce Jadąc do Babadag. – W kolorowej broszurze, prócz reklam knajpek, hoteli i kempingów, jest również niewielka mapka Europy.
Hiszpania ma swój Madryt, Francja – Paryż, Szwajcaria – Zurych, Austria – Wiedeń itd. Na wschód i południe od Pragi i Budapesztu zaczyna się coś w rodzaju terra incognita: Państwa nie mają stolic, a niektóre po prostu nie istnieją. Nie ma Słowacji, Mołdawia, Ukraina i Białoruś rozpływają się w wyschniętym morzu dawnego imperium”. Po takiej właśnie Europie Stasiuk podróżuje w swej najnowszej książce. Jedzie przez Polskę, Słowację, Węgry, Rumunię, Słowenię, Albanię i Mołdawię. Samochodem, autostopem, pociągiem. I choć nazwy rzek, miast, pasm górskich są ważnym elementem wydawnictwa, nadając mu ramy, książka nie jest próbą geograficznego dziennika podróży. To wędrówka w głąb świadomości mieszkańca tej części Europy, która zawsze była uważana za gorszą, brzydszą, zapóźnioną, prymitywną i zacofaną.
Książka jest pasjonującym zbiorem migawek, impresji, rodzajem albumu literackich fotografii. Klimaty tonącej w zieleni Mołdawii, zagubionej wśród kukurydzy i słoneczników Rumunii to obrazy, których nie zobaczy się już w zalanych techniką krajach Zachodu. Zapach wsi Bukowiny, kolory zapomnianej Europy, zapis rozmów z ludźmi „bloku wschodniego”, z których większość choruje na jedną chorobę: pustkę, beznadzieję, monotonię. Ukryty w Beskidzie Niskim Stasiuk nie od dziś zafascynowany jest prowincją. „Bardzo możliwe, że jest to wyprawa w europejską podświadomość, podróż w rejony, o których jednocząca się i modernizująca Europa wolałaby nie pamiętać” – opowiadają wydawcy.
Zerknijmy na zapis podróży przez skalną Albanię: „Za Erseke góry spotężniały. Wydrapaliśmy się na tysiąc siedemset metrów: jedynka, dwójka i nieustający korkociąg nad krawędziami urwisk bez żadnych barierek. (...) Liczyłem bunkry. Przy pięćdziesiątym siódmym dałem sobie spokój. Były wszędzie, jak okiem sięgnąć. Cementowe czerepy wrastały w zbocza w miejscach, gdzie żaden pojazd nie miał szans dojechać. Nie wiem, może cement i stal transportowali na mułach i osłach, może po prostu przenosili to wszystko na plecach.
Szare betonowe ropuchy tkwiły czasem pojedynczo, czasami po trzy, cztery, strzegły wyimaginowanych przejść, przesmyków, przecinały linie domniemanych ataków, oczekiwały na ofensywę, na inwazję, a ich czarne, puste spojrzenia ogarniały całą widzialną przestrzeń (...) Wciąż przypominałem sobie ich liczbę – sześćset tysięcy. W każdym, powiedzmy, po dwóch żołnierzy na stojąco obsługujących cekaem albo erkaem, czyli milion dwieście tysięcy, co oznacza prawie połowę mieszkańców kraju”. Kto na Zachodzie w to uwierzy?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz