Budzy umiera. To widać, słychać, czuć. Jak to? Przecież Armia ma się coraz lepiej, gra koncert za koncertem, a jej lider nagrywa płytę za płytą? Kiedyś w sztandarowej piosence Armii śpiewał: „My jesteśmy ziarna, rozrzucone ziarna”, teraz ziarna obumierają, aby przynieść owoc. Taka jest kolej rzeczy. Tak mówi Biblia.
Ultima thule to chyba najmroczniejszy krążek Armii. Płyta jest tajemnicza, pustynna. I muzycznie, i tekstowo. Niedawny zachwyt neofity zastąpiło mozolne poszukiwanie. Pan Bóg, który objawił się Tomkowi Budzyńskiemu przed dziesięciu laty, ukrył się i zmusił muzyka do poszukiwań. Nie jest to łatwa droga. Wiedzie przez mrok i oschłość.
Wrażenie to potęguje tajemnicze malarstwo De Chirico, które ilustruje płytę. Co zaskakuje najbardziej? Długa, dwudziestominutowa piosenka tytułowa. To psychodeliczna suita w klimacie, którego nie znaleźliśmy dotychczas na krążkach Armii. Były już wycieczki w stronę ostrego punka, ściana dźwięku drapieżnego metalu, a nawet pulsujące reggae, ale piosenka „Ultima thule” przypomina raczej bardzo wczesne dokonania Pink Floyd. To nowa twarz Armii.
Album został nagrany w studiu OBUH w Lublinie, a jego produkcją zajął się grający w zespole na waltorni Krzysztof „Banan” Banasik. Przez mrok spowijający poszczególne piosenki przebija się delikatne światło. Słowa zamykające płytę brzmią wyraźnie: „Syn po prawicy Ojca. Ostatnia stacja”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz