Ostatni papież, po którym płakałem, nazywał się Jan Paweł II. Tak, nie wstydzę się tego, choć płaksa ze mnie żadna i wyznaję raczej niepoprawną politycznie zasadę, że chłopaki nie płaczą. Płakałem wbrew ostentacyjnym nadrukom na koszulkach: „Nie płakałem po papieżu” i właściwie niewiele mnie nawet dotknęła ta ostentacja. Ba, łkałem jak głupi, z perspektywy czasu oceniam to jako rodzaj histerycznego strachu w sytuacji utraty najwyższego z ludzkich autorytetów, jakie dla mnie istniały.
Wspominać będę ten płacz nie tylko na przekór tym, którzy chcieliby mnie dziwnymi konstruktami myślowymi posądzić o to, że nie „bronię” jego świętości; nie mnie oceniać konstrukty myślowe i nie mnie osądzać brak rozumienia słów takimi, jakimi są. No więc powtórzę: płakałem ostatnio po Janie Pawle II i nie pojawiły się w moich oczach łzy, gdy popołudniową porą, mieszkając wówczas na parafii, wrzasnąłem do gospodyni, że biały dym właśnie się nad Sykstyną uniósł. Owszem, cieszyłem się, ale przecież… doskonale wiedziałem wówczas, 19 kwietnia 2005 roku, że inaczej być nie mogło. Co prawda plotkowano tu i ówdzie, że to zbyt oczywiste, by akurat Ratzingera wybrano na papieża, poprzednie wybory były raczej zaskakujące niż przewidziane, ale niewiele mnie to obchodziło. Wiedziałem, że Joseph Ratzinger papieżem być powinien i tyle. Drugi dzień konklawe, czwarte głosowanie. Tak się to stało.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Adam Pawlaszczyk