Co prawda w wypowiedziach konkurentów pojawia się niczym zaklęcie „program wyborczy”, ale bądźmy szczerzy: głównie chodzi o to, kto komu celniej przywali
Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci… Będę więc Szanownych Czytelników trącał anegdotami z Wańkowicza, ale cóż – tym nasiąkałem. Dla odmiany, mądrościami twórców literatury postępowej nie nasiąknąłem, bo spływały po mnie jak woda po gęsi.
Otóż Wańkowicz opisywał jakiegoś kresowego potentata, który urządził przetarg na swoje zboże. Ponieważ długie debaty kupców nie pozwalały szlacheckiej głowie jednoznacznie określić, czyja oferta jest lepsza, dziedzic zarządził w końcu kilkusetmetrowy „bieg po zboże”, żeby wyłonić zwycięzcę. Ten, zziajany, ale szczęśliwy, brał całość zbiorów. Od tamtych czasów zanotowaliśmy duży postęp – zarówno odnośnie do sposobów rozstrzygania przetargów, jak i stosowania procedur zastępczych.
Prawa dotyczące zamówień publicznych są obecnie tak perfekcyjne, że jakikolwiek kontakt z rzeczywistością mógłby jedynie doskonałości zaszkodzić. Gdyby podlegał im opisany przez Wańkowicza handel zbożem, to kupcy już dawno pojechaliby do krajów z prawem mniej doskonałym, pszenicę częściowo zjadłyby myszy, a pozostałą częścią, nielegalnie przetworzoną, zalewałby swoje troski nieszczęsny ziemianin, pogarszając w ten sposób i tak trudne położenie swojej rodziny. Dążenie do ideału doprowadziło do tego, że pół kilometra autostrady buduje się u nas 10 lat, na wymianę popsutego komputera w państwowej instytucji trzeba czekać około roku, a zdarza się, że, za przeproszeniem, pierwsza dostawa papieru toaletowego w nowym roku jest realizowana w maju. Z zazdrością spoglądam w stronę koleżanek i kolegów dziekanów ze szkół niepublicznych, którzy, jeśli mają pieniądze, to je po prostu wydają.
Zamówienia publiczne to tylko jedno z pól, na których zamiast pszenicy rosną paragrafy. Niedawno Sąd Najwyższy wydał orzeczenie, z którego mogło wynikać, że prawo prasowe stosuje się do każdej strony internetowej; na szczęście SN zorientował się, że takie restrykcje dotknęłyby również jego własnej strony.
Gdy trzeba wbić gwóźdź, nie na wiele przyda się mikroskop elektronowy. Dlatego precyzyjne narzędzia rozstrzygania sporów trzeba niekiedy zastąpić wyścigami adwersarzy. Albo boksem. Albo wolną amerykanką. Takie właśnie sposoby stosują zainteresowani zdobyciem głosów wyborczych. Co prawda w wypowiedziach konkurentów pojawia się niczym zaklęcie „program wyborczy”, ale bądźmy szczerzy: głównie chodzi o to, kto komu celniej przywali. Podobnie jak szlachcic Wańkowicza, zamiast analizować oferty i programy wolimy, żeby nabywcy naszych głosów trochę sobie pobiegali.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, dziekan Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii na Uniwersytecie Śląskim