Być może ci, którzy demonizują Polskę i dokładają jej przy każdej okazji, powinni poddać się grupowej terapii
Angela, co nie chciała pierwiastka, nie skoczyła do Renu. Zamiast tego wydała mnóstwo pieniędzy na telefony do Warszawy, co sugeruje, aby następny szczyt zwołać u nas – wyjdzie taniej. Zwłaszcza że Polacy chyba najbardziej interesowali się negocjacjami, gdzie indziej stacje telewizyjne nie poświęcały zbyt wiele uwagi walce braci Kaczyńskich przeciw wszystkim.
Wynik europejskiego szczytu powinien przynajmniej niektórych rodaków wyzwolić z kompleksów. Istnieje bowiem przekonanie, że „nasi” niepotrzebnie się stawiają, bo przecież „na świecie” lepiej wiedzą, co i jak. Tak więc, gdy rządy i media zachodnioeuropejskie z pogardą wydymają usta i tłumaczą, jak komu dobremu, że polski upór zaprowadzi Unię do kryzysu, w Polsce odzywają się Europejczycy bardziej brukselscy od brukselczyków i ze wstydem odcinają się od polskiego nacjonalizmu, szowinizmu, zaściankowości i zacofania. Potem się jednak okazuje, że system podwójnej większości, rzekomo niezbędny dla unijnych reform i konieczny do wprowadzenia „od zaraz” (jakież mogły być inne powody, dla których odmawiano nawet podjęcia dyskusji o „pierwiastku”?) może spokojnie poczekać jeszcze dziesięć lat i Unia jakoś wytrzyma tę dekadę pod rządami „Nicei” (czyli systemu, w którym średnie kraje mają zgoła nieproporcjonalny wpływ na podejmowanie decyzji).
Za dziesięć lat większość uczestników brukselskiego szczytu będzie na politycznej emeryturze, więc równie dobrze mogliby obiecać, że decyzje będą podejmowane za pomocą rzutu monetą. Odroczenie „ad Kalendas Graecas” tego, na czym podobno tak bardzo zależało pani kanclerz, pozwala mniemać, że w istocie chodziło o pokazanie Polakom ich miejsca w szeregu. Polskie stanowisko zostało tak mocno wyeksponowane, że w jego cieniu znalazły się znacznie bardziej istotne obiekcje Wielkiej Brytanii i innych uczestników szczytu.
Nasza reputacja niesfornego Dyzia została potwierdzona, a przy okazji eurosieroty po Marksie i Leninie użyły sobie na Polakach: homofobach, antysemitach, nacjonalistach, katolikach i burzycielach pomników komunizmu. Mimo to jakoś się udało, choć ten nieustający antypolski jazgot zaczyna być denerwujący. Nie istnieje pojęcie mobbingu we wspólnocie narodów, ale być może ci, którzy demonizują Polskę i dokładają jej przy każdej okazji, powinni poddać się grupowej terapii. Byle nie u nas, bo mamy kłopoty ze służbą zdrowia. Jak się okazuje, negocjacje z panią kanclerz są ledwie ćwiczeniem. Prawdziwy problem to rozmowy z pielęgniarkami, bo tu nawet doprowadzenie do rozmowy byłoby sukcesem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, dziekan Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii na Uniwersytecie Śląskim