Humanitarny terroryzm używa rozporządzeń zamiast bomb
Uczniowie na pewno nie myślą jeszcze o końcu wakacji, za to – jak zwykle latem – na wysokich obrotach pracują głowy ministerialne. Najwyraźniej resortowe procesory lubią upał, bo tempo przetwarzania danych wzrasta i na początek roku szkolnego, a najczęściej troszeczkę później, edukacja dostaje prezenty w postaci nowych rozporządzeń, które należy wdrożyć od zaraz.
Dotyczy to również szkolnictwa wyższego, które od paru lat około listopada dowiaduje się o nowych standardach nauczania, obowiązujących od października. Można by co prawda wzruszyć ramionami, bo ministrowie przemijają, a uniwersytety trwają, ale niestety, ignorowanie tych corocznych zamachów na autonomię uczelni odbija się na absolwentach. W ciągu ostatnich paru lat tak często aktualizowano wymagania dotyczące uprawnień do wykonywania zawodu nauczyciela, że w tej chwili mało który pedagog może z czystym sumieniem stwierdzić, iż wypełnia owe normy.
I pewnie o to w zasadzie chodzi, bo skoro nikt nie może być pewien, to każdego można zastraszyć, grożąc nawet zwolnieniem z pracy. Humanitarny terroryzm używa rozporządzeń zamiast bomb. Nauczyciele w panice gromadzą więc od lat tony papierów, dając przy okazji zarobić twórcom mniej lub bardziej udanych kursów, studiów podyplomowych i zaocznych. Może właśnie chodzi o mnożenie różnych namiastek podnoszenia kwalifikacji; w ciągu tylu lat można już przecież było wdrożyć poważny system studiów magisterskich, dających uprawnienia do nauczania dwóch przedmiotów. Władze oświatowe najwyraźniej jednak wolą półśrodki: licencjaty, kolegia i inne akademie ku czci.
Terror wspomaga też polityka władz lokalnych, które w związku z niżem demograficznym ochoczo likwidują szkoły albo przynajmniej zmniejszają liczbę klas, choć właśnie niż daje możliwość pracy w mniejszych grupach – a więc poświęcania każdemu uczniowi większej ilości czasu. Dzieci jest mniej, ale to nie one płacą podatki, z których utrzymywane są szkoły, lecz dorośli mieszkańcy gminy. Polski system podatkowy ignoruje dzieci, nie dając ich rodzicom żadnych ulg, więc wysokość podatków nie zmieniłaby się, gdyby nagle wszystkie bezdzietne małżeństwa zaadoptowały po parze. Wtedy zapewne gmina musiałaby zgodzić się na utworzenie nowych klas, finansując je z tych samych pieniędzy, którymi teraz dysponuje. Dlaczego więc – wbrew głośnym deklaracjom o popieraniu wyższej jakości – nie korzysta się z okazji do osiągnięcia lepszego wykształcenia poprzez tworzenie małych klas? Dlaczego nie? Bo nie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, wykładowca na Uniwersytecie Śląskim