U nas uprawianie polityki upodobniło się do uprawiania sportu – cios za cios! Gdybyż to przynajmniej przestrzegano zasad fair play!
Gdy piszę ten felieton, odbyła się dopiero jedna „debata polityczna”, a w mediach wiele się opowiada o zapowiadanych następnych. Kiedy ten numer „Gościa Niedzielnego” dotrze do Czytelników, będzie już definitywnie po debatach. I nie tylko...
Nie oglądałem pierwszej debaty. Oszczędziłem sobie przyglądania się jej z przyczyn racjonalnych i irracjonalnych. Racjonalnych – bo nie spodziewałem się nie tylko niczego odkrywczego, ale także żadnych konkretów godnych uwagi. Z opowiadań tych, co oglądali, wynika, że nic nie straciłem, zwłaszcza zaś nie zmarnowałem czasu. Przyczyny irracjonalne to przekora. Bo otrąbiono debatę jako wydarzenie najwyższej rangi i największej wagi. Jej telewizyjne zapowiedzi brzmiały tak, jakby było oczywiste, iż wszyscy zasiądą wtedy przy telewizorach – z zainteresowania i z obowiązku. Otóż nie, nie wszyscy, a już na pewno nie „z obowiązku”. Bo to nie jest tak, że „wszyscy” muszą dać się porwać akcjom, uważać świat prezentowany w mediach za prawdziwy, słuchać słowolejstwa polityków, mieć wśród nich swoich idoli – i w ogóle „dać się wciągnąć w to wszystko”. Człowiek ma prawo zachować dystans. Czy obejrzę następne, nie wiem...
Rezygnacja z oglądania takich debat wcale nie wynika z lekceważenia spraw politycznych. Przeciwnie, właśnie dlatego, że są to sprawy ważne, bardzo ważne – nieraz ważniejsze, niż to się wydaje. Polityka to ani zabawa, ani sport. A tymczasem u nas uprawianie polityki upodobniło się do uprawiania sportu – cios za cios! Gdybyż to przynajmniej przestrzegano zasad fair play! O debacie mówi się jak o walce, wielokrotnie pada nazwa „ring”, „sztaby” przygotowują do debaty jak sztaby zawodników sposobiących się do walki o mistrzostwo świata, potem dyskusja „kto wygrał”, prowadzona w terminologii bokserskiej („nieznaczna wygrana na punkty” czy „remis ze wskazaniem”).
I – rzecz jasna – każdy z zawodników ma swoich nieprzejednanych kibiców, oklaskujących faule swojego, wytykających faule przeciwnika. Potępiam nieczystą grę w sporcie, nie aprobuję sprowadzania polityki do sportu, o przenoszeniu do polityki sztuczek i fauli ringowych już nie wspomnę. Boleję, gdy ludzie, korzystając ze swych praw politycznych, w tym także z prawa udziału w wyborach, zachowują się jak kibice sportowi – i gdy do tej roli dają się sprowadzić. Kojarzenie „debat” politycznych z boksem czy fechtunkiem sprawia, że za dobrego polityka uchodzi ten, co jest cięty i potrafi się bić. Powiadają wtedy, że na takiego to można liczyć, bo on sobie poradzi. A przecież politycy nie są od bicia się i eliminowania przeciwników, lecz od porozumiewania się. Polityk ma angażować się w tworzenie dobra i to wspólnego (nie własnego, partyjnego, klikowego...), za to ich utrzymujemy, a nie za dostarczanie widowisk.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego