Nauka religii jest w szkole. Są więc i oceny. To podstawa działania systemu szkolnego
Wakacje trwają, a ja wracam do tematu szkolnego. Ale wydaje mi się, że sprawa jest nieco głębsza. Katecheza, czy, jak kto woli, nauka religii, jest w szkole. Są więc i oceny, a obowiązkiem katechety jest troska, by uczniowie mieli w dzienniku stosowną ilość ocen cząstkowych. Czyli szóstek, pał i wszystkiego, co się między nimi mieści. To podstawa działania systemu szkolnego. W ocenianie oceniania nie wchodzę, nie mój ogródek. Wrócę pamięcią do dzieciństwa. Religię w szkole miałem przez półtora roku. Komuna przedtem, komuna potem. Stopnie miałem dobre i to nie dlatego, że tata był kierownikiem. Maturę zdałem.
Wszelako nie liczyłem średniej ocen. Nikt nie liczył. Co to jest średnia arytmetyczna, wiedziałem. Miałem pojęcie o odchyleniu standardowym i krzywej Gaussa. Dla nas było ważne, by „krajobraz” na świadectwie coś znaczył. A więc oceny z „polaka”, z „matmy” były głównymi punktami orientacyjnymi. Potem ważne przedmioty drugiej linii – np. historia i fizyka. Inne przedmioty wypełniały resztę swoistym kolorytem. A dziś wszystko uśrednione! A poza tym: kto przypuszcza, że jedna ocena, choćby z religii, znacząco zmieni średnią, ten miał pewnie mizerne stopnie z matematyki.
Wiem, upraszczam, takie prawo felietonisty. A zmierzam ku pytaniu: wliczać czy nie wliczać? Dokładniej: czy obowiązkową ocenę z religii wliczać do średniej oceny ucznia? Przed kilku laty w jednej ze szkół podstawowych w prowincjonalnym miasteczku rozgorzała o to wojna. Bo szkoły od dawna mają prawo do własnego regulaminu. Ze zdumieniem słuchałem relacji proboszcza ze szkolnego zebrania rodziców. Prawie wszystkie dzieci na religię chodzą, co znaczy, że ich rodzice złożyli w szkole stosowną deklarację. Bo religia wciąż jest – i będzie – przedmiotem nieobowiązkowym.
Bezwzględna większość rodziców tegoż ponoć katolickiego miasteczka opowiedziała się przeciw wliczaniu religii do średniej. Wokół tego tematu nie było medialnego szumu, takiego jak dziś. Tym bardziej niczego tu nie rozumiem. Chyba że przyznamy, iż wśród Polaków jest 30 proc. chrześcijan. Ale proszę tych pozostałych 70 proc.: bądźcie konsekwentni. Nie zawracajcie głowy przy okazji pogrzebu czy chrztu, Pierwszej Komunii czy ślubu. Niech „wierzący” znaczy wierzący, „katolik” niech znaczy katolik. Dopiero wtedy będzie możliwy wzajemny szacunek.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Horak, proboszcz wiejskiej parafii Nowy Świetów