Ustawy mogą psuć prawo, zwłaszcza gdy zamieszcza się w nich pułapki na przeciwników. Słowo „praworządność” staje się wtedy mistyfikacją: rządzi polityka, manipulując ustawami
Po roztropności i męstwie dziś o sprawiedliwości. W sferze ideowej pozostajemy blisko felietonu sprzed tygodnia o rewolucjonistach, tyle że broń nas Boże przed sprawiedliwością rewolucjonistów. O sprawiedliwości mówi się nieraz z jakąś przydawką, co świadczy, że chodzi wtedy o jakąś sprawiedliwość specyficzną, stosownie do obranej „formuły sprawiedliwości”.
Trzeba przyznać, że niewielu pojęciom towarzyszą tak gorące i długotrwałe (bo sięgające starożytności i poświadczone w najstarszych znanych zapiskach) spory o ich sens. Brak widoków na zakończenie tych sporów i na dojście do podzielanego przez wszystkich pojmowania sprawiedliwości sprawił, że zyskało dość szeroką akceptację pojęcie sprawiedliwości legalnej: sprawiedliwe jest to, co postanawia prawo. Obrócono optykę o 180 stopni: to nie prawo odnosi się do sprawiedliwości i ma służyć jej realizacji, lecz sprawiedliwość odnosi się do prawa. Równocześnie nastąpiło zawężenie znaczenia nazwy „prawo” – oznacza ona wtedy nie jakiś ideał do zrealizowania, lecz po prostu ustawy.
Takiemu pojmowaniu sprawiedliwości chętnie przyklasnęli władcy. Bo wtedy to oni decydują o tym, co sprawiedliwe (niektórzy chętnie idą dalej, roszcząc sobie uprawnienie do decydowania o tym, co dobre i co złe, co jest prawdą i co fałszem...). Mogą ustawami narzucić wszystkim swoje pojmowanie sprawiedliwości, bo dysponują wystarczającą siłą – sprawiedliwość zależy wówczas faktycznie od siły, zaś ustawy zamiast narzędziem sprawiedliwości stają się narzędziem rządzenia. W demokracjach ustawy to wola większości parlamentarnej, ale niekoniecznie wyraz sprawiedliwości. Dlatego nie przypadkiem klasycy myśli prawnej (jak Arystoteles czy Tomasz z Akwinu) zdecydowanie rozróżniali między sprawiedliwością „we właściwym tego słowa znaczeniu” i sprawiedliwością legalną.
Nie mieli wątpliwości, że w razie rozbieżności należy kierować się tą pierwszą. Te dwie funkcje prawa nie muszą się kłócić. Ale bywa, że stanowiący prawo myślą nie tyle o sprawiedliwości, ile o jego przydatności do rządzenia. I bywa, że ustawodawca jest tak zafascynowany własnym pojmowaniem sprawiedliwości i dobra, że traktuje ustawy jak nienaruszalną świętość i wymaga ich literalnego stosowania. Powiada się wtedy „twarda ustawa, ale ustawa”.
Właśnie: ustawa, tylko ustawa. A ustawy mogą psuć prawo, zwłaszcza gdy zamieszcza się w nich pułapki na przeciwników. Słowo „praworządność” staje się wtedy mistyfikacją: rządzi polityka, manipulując ustawami. Kiedy słyszę wypowiedzi osób z dyplomami prawniczymi, wypowiadający się tak, jakby do znajomości prawa wystarczała umiejętność czytania, myślę z tęsknotą o średniowiecznych prawnikach, którzy uczyli, że wydający wyrok winien brać pod uwagę konsekwencje praktyczne, do jakich on prowadzi. Chodziło im o sprawiedliwość, nie tylko tę legalną.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego