Dziś mało się dyskutuje, a jeszcze mniej z pokorą i respektem dla partnera. Dziś się po prostu wie.
Dziś jeszcze o urabianiu pojęć. Nawiązuję do zeszłotygodniowego przypomnienia, że tworzymy je sobie w dwojaki sposób: albo napotykamy obiekt i pytamy, jak się nazywa, albo słyszymy nazwę i pytamy, co ona oznacza. Sprawa jest dość prosta dopóty, dopóki mamy do czynienia z nazwami konkretnymi: człowiek, budynek, gazeta. Piszę „dość prosta”, bo zakres nazw konkretnych nie zawsze jest ostry (co według jednego jest rzeką, inny może nazwać strumykiem). Kłopoty sprawia też wieloznaczność słów – pomyślmy, jak wiele różnych treści może mieścić się w nazwie „prawo”.
Wiele nieporozumień powodują nazwy abstrakcyjne, tzn. takie, które nie oznaczają osób ani rzeczy, lecz wskazują na pewne wspólne cechy lub wyrażają ocenę (rozumienie takich słów jak „cisza” lub „umiar” bardzo się różni). A już najwięcej kontrowersji wywołują nazwy ogólne. Pisałem już kiedyś o średniowiecznym sporze o uniwersalia, przywoływanie go dzisiaj mogłoby wydawać się anachroniczne. A szkoda! Bo dziś mało się dyskutuje, a jeszcze mniej z pokorą i respektem dla partnera. Dziś się po prostu wie. Ma się swoje zdanie, a inne jest na pewno fałszywe.
Chciałoby się temu własnemu zdaniu nadać moc obowiązującą, innym odmówić prawa bytu. Posłuchajmy na przykład, jakie różności podciąga się pod nazwę „miłość”. Brak zatroskania o jednoznaczność nazw zostaje wykorzystany przez polityków, dziś znaczenie nazw ogólnych stało się sprawą polityczną. Weźmy dla przykładu pojęcie „miłość ojczyzny”. Zgodnie z ustawą o systemie oświaty kształcenie i wychowanie szkolne ma służyć rozwijaniu u młodzieży miłości ojczyzny. Ale kto ma decydować, na czym ona polega? Czy rozumienie tej nazwy przez tego czy innego ministra może wpływać na kierunek wychowania? Czy decydują o tym partie polityczne? Czy szkoła ma być placówką „frontu ideologicznego”, a młodzież poddana indoktrynacji? Czy miłość ojczyzny każe uprawiać odpowiednią „politykę historyczną”?
Wypada zgodzić się, że należy do państwa prowadzenie „polityki oświatowej” czy „edukacyjnej”. Ale czy to oznacza, że organa państwa są uprawnione do definiowania i interpretacji takich węzłowych (ale przecież ogólnych) nazw jak miłość, miłość ojczyzny, sprawiedliwość, patriotyzm, tolerancja? I to – jak chcieliby niektórzy – na zasadzie monopolu definiowania? A skoro organa państwa są coraz bardziej zaanektowane przez partie polityczne, kto określi granicę między propagowaniem wartości a propagandą partyjną – i dopilnuje jej przestrzegania, zwłaszcza wobec skłonności niektórych partii do zawłaszczania „szczególnie cennych wartości”. Jak zapobiec nadawaniu wychowaniu obywatelskiemu kolorytu ideologicznego czy zgoła partyjnego? Czy partyjne lub ministerialne definiowanie nazw rzeczywiście prowadzi do ich właściwego rozumienia? Wątpię. A jeszcze bardziej wątpię, by przysłużyło się wychowaniu odpowiedzialnych ludzi.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego