Czy prawem do prawdy można uzasadnić każdą wścibską dociekliwość?
Często słyszy się ostatnio o „prawie do prawdy”. Myślę, że warto przyjrzeć się, o co tu chodzi. Bo to powoływanie się na prawo do prawdy budzi różne wątpliwości. Prawo do prawdy – czyli do czego? Czy to znaczy, że mogę zaczepić każdego i domagać się odeń wyznania, co on o czymś tam myśli, lub jak wygląda u niego przestrzeganie przykazań? Czy owym „prawem do prawdy” można uzasadnić każdą wścibską dociekliwość?
Rzeczywiste i bezdyskusyjne prawo do prawdy istnieje tylko w Kościele: wierni mają prawo do tego, aby pasterze głosili im prawdę objawioną (przypomniał to Benedykt XVI w katedrze warszawskiej 25 maja). Myślę, że prawo do wzajemnej prawdy o sobie mają małżonkowie, skoro tworzą wspólnotę całego życia. Trudniejsza jest kwestia, czy pacjent ma prawo do prawdy o stanie swego zdrowia. Prawo do prawdy mają strony procesowe, ale raczej tylko do prawdy udowodnionej w sądzie, która niekoniecznie musi pokrywać się z faktycznym stanem rzeczy. Mają prawo spodziewać się prawdy czytelnicy czasopisma naukowego.
O czytelnikach gazet i odbiorcach mediów już bym tego nie powiedział, bo dziennikarze piszą i mówią, co usłyszeli i co chcą przekazać, nie mówiąc już o tym, że często są nie tylko informatorami, co formatorami („na służbie”), a „prawo do prawdy” w ich ustach brzmi dość dwuznacznie. Bo powołujący się na prawo do prawdy ma zazwyczaj na myśli nie swoje prawo do prawdy (o czym? czy o sobie samym?), lecz jakieś prawo ogólnoludzkie, w imię którego działa. Prawo do prawdy to wtedy pewna konstrukcja hasłowa zbudowana dla usprawiedliwienia aktywności dziennikarza lub innego obwieszczacza prawdy. To on decyduje zarówno o przedmiocie prawa abstrakcyjnych podmiotów, a także o samej prawdzie, którą podaje dla dobra owych rzekomych podmiotów.
Widać tu niebezpieczeństwo, jakie czai się przy stylizacji konkretnych obowiązków w hasłowe prawo. Bo tradycyjnie prawo do prawdy rozumiano jako obowiązek prawdomówności: bliźni ma prawo do tego, byśmy odzywając się doń, nie okłamywali go. I przede wszystkim do tego, by nie dawano o nim fałszywego świadectwa. A właśnie tu zdarza się przewrotne posługiwanie się hasłem prawa do prawdy: w imię niedoprecyzowanego prawa abstrakcyjnych ludzi poświęca się prawo konkretnych osób do prawdy, czyli do tego, by ich pochopnie nie osądzano ani nie posądzano. By nie deptać człowieka w imię idei, nawet jeśli tę ideę nazwie się prawdą.
Sensowna mowa o prawie wymaga, by powiedziano, kto, do czego i wobec kogo je ma. Bez tego prawo pozostaje pustą formą (a raczej formułą), którą samozwańczy realizatorzy wypełniają dowolną treścią. „Prawo” to wtedy hasło służące za alibi i kamuflaż zachowań i działań wcale nie motywowanych prawem (o sprawiedliwości czy miłości lepiej tu nie wspominajmy).
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego